Rezultaty wyszukiwania dla: Pięć Krain
Kolejne Bajkogry już wkrótce
Drruga i trzecia gra z serii Bajkogry, już wkrótce pojawi się na naszym rynku. 18 listopada w oficjalnym sklepie ruszy przedsprzedaż gry "Żółw i Zając" oraz "Baba Jaga".
Crimson Peak. Wzgórze krwi
Tylko po dwóch filmach w życiu odczuwałam fizyczny ból zawodu. Pierwszym z nich był „Prometeusz", drugim okazało się „Crimson Peak". Po ciosie ze strony Ridleya Scotta czekałam kilka dni nim napisałam recenzję. Dałam sobie czas na żałobę, na przetworzenie wszystkich złych emocji. Pozwoliłam sobie cierpieć i opowiadać o swoim cierpieniu. Chciałam być mniej emocjonalna w swoim tekście, chciałam wszystko sobie poukładać i możliwie najobiektywniej opisać to, co zobaczyłam. Nie powtórzę tego błędu w przypadku „Crimson Peak". Egoistycznie zamierzam przelać ten ból na innych. Wlać w tę recenzje wszystkie moje oczekiwania i nachalne wtłaczanie do umysłu podczas seansu mantry: to nie jest takie złe, to nie jest takie złe, to nie jest takie złe, to nie jest...
Edith Cushing (Mia Wasikowska) jest początkującą młodą pisarką, wiodącą dostatnie życie. Gdy wkracza w nie Thomas Sharpe (Tom Hiddleston) wszystko staje na głowie. Jednak ojciec (Jim Beaver) nie jest przychylny temu związkowi – kawaler nie ma bowiem nic do zaoferowania. Dla skazanego na porażkę związku przychodzi ratunek w najtragiczniejszej z form. Kiedy ginie ojciec dziewczyny, para pobiera się i wyprowadza do włości Sharpe'a i jego siostry. Zrujnowany dom okazuje się skrywać wiele tajemnic, tak jak i jego właściciele. Wkrótce Edith odkrywa najmroczniejsze z jego sekretów.
To kostiumowy melodramat czy po prostu film kostiumowy? Kostiumowy dramat psychologiczny pełen omamów? A może jednak horror tak, jak zapowiadał to Guillermo del Toro? Gdyby zdecydować się na pierwszą z propozycji i ukierunkować fabułę zupełnie inaczej, pozbawiając ją horrorowego wątku i sekretów rodzeństwa, który stanowi dla widza jedynie tajemnicę Poliszynela, jakże oczywistą od pierwszych minut intrygę, może dałoby się rzecz uratować. Najlepszą bowiem sceną „Crimson Peak" jest romantyczny dramat z początków obrazu. W obecnej formie to po prostu kiepskie kino o niejasnej gatunkowości, w którym stracono wszystkie z szans i zmarnowano solidny potencjał – aktorski, scenograficzny, fabularny a nawet klimatyczny. Nielogiczna, zupełnie nieskomplikowana, a na domiar wszystkiego nudna historia, to jednak tylko kropla w morzu łez, jakie chciałoby się wylać nad tą produkcją.
Niełatwo powiedzieć, czemu przyznać pałeczkę pierwszeństwa, gdy chodzi o zadawanie ciosów i wydzieranie widzowi serca. Z pewnością trudno przełknąć niewykorzystaną przestrzeń kadrów, które mogłyby nawet odwrócić uwagę od niedoskonałości scenariusza, gdyby zamiast zepchnąć je na najdalszy z planów pozwolić im w filmie faktycznie zagrać. Zrujnowane zamczysko pośrodku niczego; pełne mrocznych, gotyckich zdobień i kolców; ukryta pod nim kopalnia, stanowiąca niemal odrębny, miękki i kleisty byt, sugerujący rozkład; przeciągi ożywiające ogień; trzeszcząca złowieszczo winda oraz pomieszczenia o nietypowej konstrukcji ścian, które przypominają ogromnych rozmiarów trumnę i, największy z niewykorzystanych atutów, śnieg barwiony miedzią na krwistoczerwony kolor. Tymczasem dobrych i klimatycznych efektów działań operatora można naliczyć raptem kilka. Nastrój, który powinien stworzyć się sam, bez szczególnej ingerencji ekipy filmowej, skonał na moich oczach.
Nie pomogła mu także, mająca zwykle władzę nad życiem niczym dosercowa adrenalina, muzyka, opierająca się właściwie na powtarzaniu jednego tylko, krótkiego utworu. Idealnie pasowałby on może do kina kostiumowego o średnim budżecie, kolejnej ekranizacji Jane Austen lub innego romansu. Tutaj, gdy te same nuty rozbrzmiały po raz kolejny, miałam wrażenie, że oglądam rodzaj skeczu; że ktoś sobie ze mnie żartuje; że właściwe „Crimson Peak" dopiero się rozpocznie.
Podobne uczucia budziła we mnie gra aktorska, zwłaszcza Toma Hiddlestona, który sprawiał wrażenie, jakby miał zaraz wybuchnąć śmiechem. Szczególnie tragiczna w sensie beznadziejności okazała się scena zbliżenia bohaterów, gdy ostatecznie poddałam się zażenowaniu i goryczy. Nie tylko ja. W kinowej sali dało się słyszeć na siłę tłumiony chichot. Nie popisała się także Mia Wasikowska, której rozwinięcie skrzydeł z pewnością utrudniła stylizacja, łudząco podobna do tej, jaką zaprezentowała w „Alicji z krainy czarów". Wszyscy jednak aktorzy z miejsca skazani byli na porażkę. Dialogi były bowiem tak sztywne, tak nienaturalne i tak przekombinowane, że ostateczny efekt należy uznać za sukces.
„Crimson Peak" to produkcja przewidywalna i rażąca kiczem w stylu „Zamczyska w Otranto". Być może w XIX wieku ktoś wziąłby ją na poważnie, jednak teraz da się o niej myśleć jedynie jako o niewypale. Ogrom zmarnowanego potencjału sprawia fizyczny ból i zostaje z widzem długo po seansie. Wielomiesięczne oczekiwanie i pozytywne nastawienie, brutalnie zduszone już w pierwszych minutach, to kolejna szpila prosto w serce. Niestety, najwyraźniej ostatni walc Guillermo del Toro z kampem, kiczem i pastiszem, musiał dać efekty uboczne. Oto i one, w całej swojej okazałości, czyli „Crimson Peak".
Sicario
Denis Villeneuve wstrząsnął filmowym światem i widzami już co najmniej dwukrotnie. Przyszedł czas na zrobienie tego po raz kolejny. „Sicario" to doskonała sensacja, lecz gdyby nie genialna warstwa realizacyjna, historia zaprezentowałaby się jak wiele innych. Reżyser stosuje podobne chwyty jak w „Labiryncie", lecz... ze zdwojoną siłą. Gdy już myślimy, że zwolnimy oddech, gdy nasze przypuszczenia okażą się trafne, bach, Villeneuve znów przypomina nam, żebyśmy się opamiętali i zapomnieli o schematach serwując kolejny zwrot akcji.
Młoda agentka FBI Kate Macer (Emily Blunt) pracuje w wydziale ds. porwań. Zaangażowana w swoją pracę zostaje dostrzeżona przez „górę". Przyłącza się do supertajnej akcji CSI mającej na celu pojmanie szefa wielkiego meksykańskiego kartelu narkotykowego. Agentka początkowo nie zna żadnych szczegółów operacji, a gdy zaczyna je stopniowo pokazać, okazuje się, że jej przełożeni i współpracownicy balansują na granicy prawa. Kate Macer wchodzi wraz z „konsultantem" agencji oraz całym zespołem w sam środek narkotykowego piekła.
Już początkowa sekwencja pokazuje, w jakim tonie rozegra się całość filmu. Początkowo mamy ciszę przed burzą, potem wtargnięcie FBI do podejrzanego budynku, a na koniec strzelaninę. Na koniec? Tu właśnie pokazuje się cały charakter i umiejętność prowadzenia narracji przez Villeneuve'a. Agenci znajdują jeszcze w ścianach zmasakrowane zwłoki w oszałamiającej ilości, a żeby przypadkiem widz nie poczuł się pewny swoich przypuszczeń, ostatecznie miejsce wybucha wraz z niektórymi policjantami. W takim charakterze rozgrywa się „Sicario". Odbiorca wciąż dostaje kolejne zastrzyki adrenaliny, aby napięcie nie zeszło z niego przez całe dwie godziny. Ba, najlepiej, żeby wciąż rosło, dopóki nie osiągnie kolosalnych rozmiarów.
Kate Macer stoi w opozycji do pozostałych bohaterów filmu, którzy w teorii również stoją na straży prawa.Ona wstąpiła do policji z powołania, z chęci ratowania świata. Jak widzimy po jej stroju, wyglądzie, zrezygnowała dla służby z samej siebie – wciąż nosi ten sam T-shirt, a jej włosy dawno nie widziały fryzjerskich nożyczek. Tym bardziej nie potrafi zrozumieć swoich nowych przełożonych oraz współpracowników. Jak mogą tak mocno naginać granice prawa, moralności? Czy oni jeszcze służą społeczeństwu? A może to tylko polityczna rozgrywka? To właśnie z jej perspektywy poznajemy policyjny, wykolejony świat. Zostajemy bombardowani informacjami, jak ona, zostajemy tak samo zaszokowani brutalnością.
Najnowsza produkcja Villeneuve'a to także produkcja świetnie zagrana. Emily Blunt doskonale oddaje frustrację swojej bohaterki, która szarpie się w nowej, brutalnej krainie. W stonowany sposób oddaje szok, zaskoczenie, świetnie kontrastujące z postawą reszty bohaterów. Josh Brolin, przeżywający teraz swoje 5 minut, odgrywa cynicznego, acz nieco zdesperowanego przełożonego, za to Benicio del Toro przeraża samym spojrzeniem, które łączy w sobie gniew i smutek.
Ten obraz nie byłby pełny, gdyby do znakomicie poprowadzonych aktorów i narracji nie dołączyły genialne zdjęcia. Od początku można podziwiać kunszt operatora, lecz najlepiej uwidacznia się w tych najlepszych scenach – zejścia do tunelu, szybkiej akcji w Juarez, a także samej prezentacji miasta zwanego Bestią. Dodać należy do tego muzykę, która szumi w uszach długo po zakończeniu seansu, potęgując wrażenie przygniatania widza do podłogi każdą kolejną sceną, a niekiedy nawet ujęciem.
„Sicario" to wyśmienite kino gatunkowe. Szybka, dynamiczna akcja to najbardziej sztampowa ze składowych tego obrazu. Brutalna, ponura w wymowie produkcja nie pozwala widzowi na choć chwilę oddechu, prezentując świat, który dla bohaterki jest nie do wyobrażenia, a co dopiero dla nas. Aż strach pomyśleć, czym następnym razem Denis Villeneuve'a wciśnie nas w fotel i nie wypuści przez kilkadziesiąt długich minut.
Slow West
„Slow West" to pełnometrażowy debiut Johna Macleana. Reżyser do tej pory zrealizował dwie krótkometrażówki. Co ciekawe – obie z tym samym aktorem. Michaelem Fassbenderem. Nie mogło go więc zabraknąć u boku Macleana i tym razem. Właśnie gdzieś tutaj zaczyna się sukces „Slow West" - to rola pisana pod konkretnego aktora, film, który jest wyśnioną „wariacją na temat". A poza tym, jak wielu zdecydowałoby się zrobić Dziki Zachód wśród krajobrazów Nowej Zelandii?
Siedemnastolatek, szkocki panicz Jay Cavendish (Kod Smit-McPhee) przemierza ocean i wiele kilometrów w poszukiwaniu miłości swojego życia Rose Ross (Caren Pistorius). Chłopak trafia w końcu na Dziki Zachód, którego praw nie jest świadom w żadnym stopniu. Po drodze spotyka Silasa (Michael Fassbender), tajemniczego wędrowca, który zaproponuje paniczowi pomoc w przeprawie przez tę krainę. Jakie będą konsekwencje decyzji Jaya? Czy Silas wie coś, o czym nie wie Cavendish? Czy uda im się odnaleźć Rose? Co ich czeka po drodze?
„Slow West" to film o przetrwaniu. Oczywiście przede wszystkim tym fizycznym, lecz nie tylko. Głównemu wątkowi podróży, wędrówki przez Dziki Zachód, towarzyszy ten o zanikaniu Indian. Zderzenie dwóch kultur okazuje się brutalne, pełne przemocy. Nawet Jay zaczyna rozumieć, że biały człowiek rości sobie zbyt wiele praw do ziemi, którą właściwie dopiero co odkrył, że zabija nie tylko lud, ale całą historię, kulturę i naukę. Przetrwanie dotyczące wyłącznie fizyczności tyczy się wszystkich bohaterów, lecz po drodze przychodzi jeszcze to, w które włączone są własne ideały, zasady, moralność. W tym sensie "Slow West" prezentuje się niemalże jako przypowieść.
Cavendish to idealista, romantyk, niewinny, a nawet naiwny chłopiec, który przemierza pół świata, aby zdobyć ukochaną, która nie wiadomo nawet, czy odwzajemnia jego uczucia (dowiecie się tego w trakcie seansu). Z drugiej strony mamy Silasa – chama, gbura, egoistę, który jednak skrywa w sobie jakieś ogromne pokłady emocji. Ta twarz musi kryć jakąś historię, jakąś genezę, a jej niewyjaśnienie powoduje, że widz jeszcze bardziej jest mężczyzną zafascynowany. Z każdą kolejna sceną wzrasta wrażenie oglądania filmu o dojrzewaniu. Wędrowiec dorasta do empatii, do walczenia ze swoim egoizmem. Jay w końcu zaczyna rozumieć, że nieodłącznym elementem świata, w którym przyszło mu żyć jest śmierć.
Wydaje się, jakby rola Silasa została napisana z myślą o Fassbenderze (zresztą dam sobie uciąć głowę, że tak było). Kamera poświęca brytyjskiemu aktorowi sporo czasu, decydując się na całkiem sporo zbliżeń. Kodi Smit-McPhee, pomimo młodego wieku, również nieźle poradził sobie w roli Jaya. W samej jego twarzy kryje się jakaś niewinność, zagadka, bezbrzeżne oddanie sprawie. Nie jestem do końca pewna, czy to umiejętność wcielenia się w postać czy raczej wylewająca się z ekranu natura i osobowość aktora.
Z całości obrazu przenika na zewnątrz jakiś oniryczny, surrealistyczny klimat. Powoduje ją sama historia, nietypowe rozwiązania fabularne poprzedzające konkluzję tej opowieści (o których nie zamierzam zbyt wiele mówić, bo odebrałabym Wam przyjemność oglądania), a także niesamowita plastyczność zdjęć. Każde ujęcie można by przekalkować w skali 1:1 do jakiegoś kolorowego komiksu i złudzenie wcale by nie minęło. To nie jest Dziki Zachód z książek, to właśnie Dziki Zachód z obrazkowej opowieści.
Pomimo, że „Slow West" to opowieść o Dzikim Zachodzie (tym nieco onirycznym), plenery wcale nie reprezentują Dzikiego Zachodu. Twórcy zdecydowali się nakręcić film w Nowej Zelandii, czego nie da się przeoczyć oglądając tę produkcję. Ten krajobraz potęguje w jakiś sposób ów wcześniej wspomniany surrealizm, lecz dodaje piękna zdjęciom. Świetnie wykadrowane, umiejętnie ukazujące cudowność otaczających bohaterów plenerów.
„Slow West" to obraz, który cieszy oko, na który naprawdę znakomicie się patrzy. Kolory wręcz na ekranie żyją, choć głównie spoglądamy na odcienie brązu i zieleni. Wariacja na temat westernu w rękach Johna Macleana prezentuje się bardzo sprawnie, a przy tym to intrygujące, specyficzne kino, które ogląda się niczym dawno nienadchodzący sen.
Nowości wydawnictwa IUVI
Nakładem Wydawnictwa IUVI 23 września 2015 r. ukażą się dwie książki dla dzieci i młodzieży z gatunku fantastyki:
- Gregor i Przepowiednia Zagłady, światowej sławy pisarki - Suzanne Collins, II tom "Kronik Podziemia",
- Chowańce. Tajemnice korony - międzynarodowy bestseller dla dzieci, przetłumaczony na 14 języków.
Kraina Jutra
Świat zmierza do nieuchronnej zagłady, czyż nie? Topniejące lodowce, wycinane lasy, zanieczyszczenie gleb i powietrza, skażenia radioaktywne, pożary oraz ginące gatunki. Jesteśmy odpowiedzialni za degenerację natury, za jej powolną agonię. Przez swoją pazerność, chciwość i samolubność. A gdyby tak zebrać wizjonerów? Wolnych od ideologii pieniądza, nieskażonych polityką i pragnieniem posiadania więcej? Gdyby stworzyć im świat i poddać go eksperymentowi, gromadząc w nim tylko patrzących dalej? Czy to cokolwiek mogłoby zmienić? „Kraina jutra" w reżyserii Brada Birda stara się odpowiedzieć na to pytanie.
Casey Newton (Britt Robertson) to inteligentna dziewczyna o usposobieniu optymistki z misją naprawy świata. Od dziecka marzy o międzygwiezdnych podróżach, więc gdy rozbierają platformę NASA, na której pracował jej ojciec, wykorzystując swój intelekt, sabotuje prace firmy rozbiórkowej. W takiej sytuacji zauważa ją Athena (Raffey Cassidy), która wierząc, że dziewczyna zdolna jest ocalić świat, wręcza jej przepustkę do Krainy Jutra. Nie tłumaczy jednak jak działa magiczna przypinka, która, gdy tylko Casey ją dotyka, pokazuje zaawansowany technologicznie świat. Próbując odkryć tajemnicę przedmiotu, trafia na Franka Walkera (George Clooney), zgorzkniałego wygnańca. Czy, gdy Casey pozna prawdę będzie gotowa stanąć do walki? Czy „lepsze jutro" to coś więcej, niż puste powiedzenie?
Seans (jedyny w repertuarze), na który udałam się do kina, był niestety opatrzony dubbingiem, na co nie zwróciłam uwagi, gdy odbierałam bilet. Co ciekawe jednak znalazło się na nim więcej osób, niż podczas seansu „Terminatora Genysis" raptem dzień po premierze hitu z Arnoldem Schwarzeneggerem. Było to pierwsze z zaskoczeń, jakie zaserwowała mi „Kraina jutra". Kolejnym okazał się fakt, że od samego początku obraz reprezentował naprawdę wysoką jakość kina familijnego.
Film otwiera wielka tajemnica. Oto Frank Walker wygłasza przemówienie – do kogo? – o kondycji świata. Tonem zgorzkniałego czarnowidza opowiada o zagrożeniach. W słowo wchodzi mu, co rusz Casey Newton, ukazując zasadniczą różnicę między bohaterami – dziewczyna jest pełną werwy optymistką i z tej perspektywy chciałaby historię „Krainy Jutra" ukazać. To typowy dla kina familijnego kontrastowy duet bolesnej dojrzałości i świadomości zagrożeń oraz hurrahipicznej postawy, że wszystko można osiągnąć lub naprawić. I chociaż słowne przepychanki zaczynają szybko irytować, bo bohaterowie nie zdradzają zasadniczego powodu swoich rozważań, to już tutaj rodzi się w widzu zainteresowanie. Odliczanie zegara, historia młodego Walkera, a później jakby drugi początek i dopiero śledzenie głównego wątku historii. Odkładanie ostatecznego rozpoczęcia robi swoje i budzi chorobliwą potrzebę rozwiązania zagadki.
Problem w tym, że film bazuje na tej zagadce niemal do samego końca i ostatecznie nie daje solidnego wytłumaczenia problemu. Zdaje się, że brakuje mu kulminacyjnego punktu. Napięcie rośnie, akcja toczy się wartko, a potem jakby nagle się kończy. Nie zmienia to jednak faktu, że całość śledzi się płynnie, bez spoglądania na zegarek i z zaangażowaniem. Szkoda tylko, że nie sposób opędzić się od wrażenia, że „Kraina jutra" to jedynie rozbuchany wstęp do jakiejś opowieści, a nie sama opowieść.
Oczywiście można mieć pewne uwagi do scenariusza. Zdziwiłabym się, gdyby było inaczej, zwracając uwagę, że jest zań odpowiedzialny między innymi Damon Lindelof, który pokazał już chaotyczność swoich wizji w takich produkcjach, jak „Prometeusz" czy „Kowboje i obcy". Jako kino familijne historia jednak się broni. Pytania o sensowność niektórych zwrotów akcji, mechanizmów czy działań bohaterów urodzą się zapewne jedynie w umyśle dojrzałego odbiorcy. Młodsi widzowie powinni śledzić fabułę z rosnącym napięciem i zainteresowaniem.
Z ekranu płynie wiele mądrych lekcji dotyczących nie tyle konieczności ochrony świata – czego należałoby się spodziewać po postawie Walkera –, ale istoty wiary w „lepsze jutro". Obraz stawia na pochwałę optymizmu i radosnego spoglądania w przyszłość. Czas, który nadejdzie ma należeć do wizjonerów, do aktywistów, do ludzi, którym się chce; do tych, którzy nie podążają utartymi ścieżkami, a wyznaczają nowe. To także pochwała uczuć wyższych i odpowiedzialności za wywoływane emocje. Historia pierwszej miłosnej relacji jest chyba najbardziej rozczulającą wersją młodzieńczego romansu, jaki znam.
Zatrzymam się tutaj na chwilę, bo wydaje mi się to nader istotne. George Clooney poza faktem, że gra rolę okrutnego pesymisty, wciela się także w skrzywdzonego chłopca, który wciąż rozpamiętuje swój miłosny zawód. Nagle na jego drodze staje obiekt młodzieńczych westchnień. I dzieje się coś magicznego, bo dziewczynka nie postarzała się ani o dzień. Widz śledzi wyraźne, choć zacierające się ślady, uczucia między pięćdziesięciolatkiem i jedenastolatką, ale wszystko jest tak subtelne i zdystansowane, że nie da się zarzucić tej relacji niesmacznego charakteru i przesady. Jest w tym coś magicznego, iż całość opiera się na przeszłych emocjach, chociaż może pomaga świadomość charakteru jestestwa dziewczynki.
Skoro już przy George'u Clooney'u jesteśmy. To nie jego aura gwiazdy świeci najjaśniej. Brawa za najlepszą rolę nie należą się także Britt Robertson, jakkolwiek oboje dobrze czują się w skórach powierzonych im postaci. Najlepiej wypada jednak Raffey Cassidy, która jest już kolejną aktorką magnetyzującą nieludzkim bohaterem – androidem.
„Kraina Jutra" doskonale sprawdza się także jako młodzieżowe widowisko, chociaż można mieć spory żal do twórców, że zdecydowali się jedynie na popisy komputerową technologią w warstwie krajobrazowej. Sama akcja toczy się w ogromnych, niemal pustych przestrzeniach, które chociaż noszą znamiona nowoczesności, to już żadnego wrażenia nie robią. Te braki jak dla mnie rekompensuje warstwa muzyczna, która wyraźnie czerpie z klasyki kina familijnego i przygodowego.
W „Krainie Jutra" znaleźć można wartką akcję, szczyptę dowcipu i wyraźnie – choć bez przesady – nakreślonych bohaterów. Warstwa wizualna chwilami robi naprawdę dobre wrażenie, a o oprawie muzycznej nie sposób powiedzieć złego słowa. Nawet polski dubbing nie wypada najgorzej. Myślę, że warto obejrzeć ten film w kinie, więc jeżeli pragniecie uciec na chwilę od upałów i być może zastanowić się nad własnym podejściem do życia, lećcie po bilety. Pamiętajcie, tylko wizjonerzy mają wstęp do „Krainy Jutra", więc zanim zaczniecie szukać w kieszeniach wejściowej przypinki, zajrzyjcie w głąb siebie.
Premiera: "Widmowa kraina"
Premiera "Widmowej Krainy" Patricka Lee już 19 czerwca! Sensacyjno-przygodowa powieść z elementami science fiction, w której napięcie od pierwszej do ostatniej strony cały czas rośnie.
Szalona Misja
Osoby, których okres dorastania przypadał na lata 80. czy 90. zapewne pamiętają tą ekscytację ze spędzonego czasu przy Commodore 64, Atari czy konsoli Pegasus. Drżącymi palcami dostrajaliśmy śrubokrętem taśmę magnetofonową z grami, aby móc cieszyć się 8-bitową muzyką oraz wyjątkowymi grami. Na ekranach telewizorów rządziły przede wszystkim gry platformowe i takie tytuły jak „Donkey Kong", „Super Mario Bros", „Rick Dangerous", „Superfrog", „Prehistorik". Na te wspomnienia łza sama kręci się w oku. Zastanawialiście się jakby to było przenieść koncepcję platformowych gier przygodowych na teren planszówek? Z takim pomysłem postanowili zmierzyć się dwaj projektanci: Laurent Escoffier i David Franck. Tak powstał wyjątkowy wśród „gier bez prądu" tytuł - „Szalona misja", w którym klawiatura i myszka zostały zastąpione przez przeźroczyste ekrany i flamastry.
Fabuła i cel gry
Bohaterowie gry, w których się wcielamy, muszą przemierzyć siedem tajemniczych światów wielkiego królestwa Arkadii. Każdy świat (za wyjątkiem siódmego) składa się z sześciu krain - poziomów. Ten, który wróci z wyprawy z największym doświadczeniem, zostanie dziedzicem tronu.
Oprawa wizualna
„Szalona misja" już na pierwszy rzut oka urzeka kolorowymi i zabawnymi grafikami, jakimi opatrzone jest pudełko. W środku znajdziemy bardzo dużo elementów: 21 dwustronnych plansz krain (łącznie 42 poziomy gry), 5 przeźroczystych ekranów wraz z podkładkami, 5 zmazywalnych flamastrów, 30-sekundową klepsydrę, znaczniki punktacji i graczy oraz żetony kar i nagród. Dodatkowo plastykowa wkładka na całą zawartość gry służy jako tor punktacji. Wszystkie elementy wykonane są starannie i solidnie. Jest jednak parę uwag do niektórych z nich, ale o tym później.
Przygotowanie do gry
Gra przeznaczona jest dla 2 do 5 graczy. Przygotowanie do rozgrywki jest niezwykle szybkie. Każdy z graczy otrzymuje flamaster, przeźroczysty ekran do rysowania wraz z białą podkładką oraz znacznik bohatera. Spośród dostępnych siedmiu światów wybieramy jeden i jego trzy plansze krain, czyli nasze poziomy do przejścia. Oczywiście pierwszą rozgrywkę zaleca się zacząć od pierwszego, najłatwiejszego świata. W środku pudełka układamy pierwszą krainę (poziom 1), zaś z boku ustawiamy klepsydrę oraz żetony kar i nagród.
Przebieg gry
Przebieg gry można w opisać w trzech słowach przytoczonych na pudełku: „1. Przyjrzyj się 2. Narysuj 3. Nałóż i sprawdź". Co to oznacza w praktyce? Każdy z graczy ma 30 sekund (czas odmierza klepsydra) na przyjrzenie się planszy oraz stworzenie na swoim ekranie rysunku odpowiadającego wymaganiom danego poziomu. W grze występują cztery rodzaje misji. Musimy np. narysować trasę od punktu A do punktu B, zaznaczyć wybrane elementy lub obrysować dane przedmioty na planszy. Po tym jak upłynął czas, nakładamy swój przeźroczysty ekran na kartę planszy i sprawdzamy czy nasz rysunek jest zgodny z zasadami aktualnego poziomu. Każda misja, która zakończyła się dla gracza sukcesem, przynosi punkty doświadczenia. Oczywiście, aby nie rozgrywka nie była łatwa, za poprowadzenie trasy przez różne elementy planszy, np. pułapki, tracimy punkty. Dodatkowo możemy otrzymać żetony Nagród oraz (niestety) Kar. Spośród Nagród mamy żetony Supermocy oraz Psikusy. Supermoce mogą nam bardzo pomóc w rozgrywce, np. dzięki nim możemy uniknąć pułapek. Psikusy zaś służą do utrudniania gry naszym przeciwnikom. Najciekawsze są jednak żetony Kar. Dzięki nim przebieg gry jest jeszcze dla nas trudniejszy. Jeśli otrzymamy np. żeton Cyklopa, musimy rysować z zamkniętym jednym okiem, Skurcz wymusza rysowanie wyprostowaną ręką, zaś Zamiana karze rysowaniem lewą ręką przez osoby praworęczne (i na odwrót).
Na ostatnim poziomie każdego ze światów czeka nas pojedynek z bossem. W grze występują również dwa poziomy specjalne, które umożliwiają zdobycie dodatkowych punktów doświadczenia.
Wrażenia
„Szalona misja" to gra wyjątkowa i oryginalna. Choć misje wydają się proste, rysowanie tras wcale nie jest łatwym zadaniem. Trzeba być bardzo dokładnym i starannym, aby zdobyć punkty i uniknąć kar czy pułapek. Dodatkowo przesypujący się w klepsydrze niebieski piasek i presja upływającego czasu, wpływa na nasz pośpiech i błędy. Gra oczywiście nie ustrzegła się wad. Mankamentem tej pozycji jest to, iż w porównaniu do komputerowych platformówek, może się szybko znudzić. Dlaczego? W sumie do przejścia mamy ponad 40 poziomów o różnym poziomie trudności. Przejście jednego świata to czas około 15-20 minut. Czyli w 2-3 godziny jesteśmy w stanie opanować całą grę. Kolejne podejścia do tego tytułu, w tym samym gronie, już nie niosą ze sobą tyle frajdy i ekscytacji. Idealnym rozwiązaniem okazałoby się cykliczne wypuszczanie dodatków z nowymi światami. Ponadto, jak wspomniałem wcześniej, elementom gry również można zarzucić niedociągnięcia. Po pierwsze, bardzo fajny pomysł z umiejscowieniem toru punktacji wokół krawędzi pudełka nie do końca spełnia swoje zadanie, jeśli kilku graczy uzyska tyle samo punktów doświadczenia. Znaczniki bohaterów, niestety, wywracają się. Dodatkowo gumki do flamastrów mają problem z wycieraniem trasy już po kilku rozgrywkach. Oczywiście, patrząc na całokształt gry, na te uwagi można przymknąć oko.
Podsumowanie
Tytuł zobowiązuje. „Szalona mija" to gra rzeczywiście szalona. W pozytywnym tego słowa znaczeniu. Bez względu na wiek, żaden z graczy nie będzie się przy niej nudził. Wśród najmłodszych gra oprócz tego, że zachwyci oprawą graficzną, na pewno rozwinie staranność, precyzję czy wyobraźnię przestrzenną. Starsi zaś będą mieli okazję przekonać się, iż fajna zabawa z mazakami w ręku, nie kończy się tylko na kalamburach. Lekka, szybka i prosta. Polecam na rodzinne wieczory z dziećmi.
Patronat: "Kamienie elfów Shannary"
Ponieważ wkrótce na podstawie "Kronik Shannary" zostanie zrealizowany serial telewizyjny, wydawnictwo Replika postanowiło wznowić doskonały cykl Terry'ego Brooks'a. Pierwszą część już teraz można kupić w księgarniach.
Sacredq - Władca Miecza Zagłady (historia alternatywna)
Obudził się ze snu. W sumie nie był to sen a jeno jego mizerna kopia, imitacja, coś odrealnionego. Dodatkowo nie obudził się sam ; zrobili to jego podwładni: pułkownik Ter oraz podpułkownik Jeden By Wszystkimi Rządzić. Spojrzał na nich zaspanym wzrokiem i spytał, starając się pamiętać o szacunku dla Bogini:
-Czego dla jasnej kur... – chwilowa pauza, gdy jego umysł upomniał go o przykazaniu numer dwieście dwa - Czego chcecie ode mnie ku chwale Bogini – zreflektował się i ziewnął.
Szacunek został oddany.
-Panie, wrócili zwiadowcy – poinformował go z angrekańskim akcentem podpułkownik. Natychmiast rozbudził się i powiedział:
- Dawaj, co masz.
Pomogli mu wstać z krzesła, na którym zasnął i ustawili go w pozycji umożliwiającej chód. Rewarowie robili najlepsze zbroje na świecie, jednak mieli problem z zawiasami, w skutek czego zmiana pozycji mogła odbyć się tylko w jedną stronę. W drugą należało pomóc użytkownikowi zbroi się podnieść . Ewentualnie poczekać aż zbroja zardzewieje i rozpadnie się. Na to jednak nie mieli czasu. Prawdopodobnie za dwieście lat nikogo by nie obchodził generał Taktyk i jego problemy ze zbroją.
Podeszli do stołu, na którym rozrysowano całą okolicę równiny oraz kilkaset wąwozów. Ter zaczął referować, jednocześnie wskazując na poszczególne miejsca mapy.
-Przez wąwóz Trzech Pobitych Jajek maszeruje ponad dziesięć tysięcy orków z Fader Mor Got...
-Czekaj! – przerwał mu Taktyk, wyciągając książeczkę wywiadu.
Miał tu wypisany każdy rodzaj orków ze wszystkich siedlisk. Po chwili znalazł odpowiedni temat i wczytał się w niego. Gdy jego wzrok powrócił na mapę, powiedział cicho:
-O Bogini ...
Poczuł się właśnie bardzo słabym człowiekiem. On sam z tysiącem arkadyjskiej piechoty miał stawić czoła olbrzymim potworom. Odmianie rasy, gdzie dwumetrowe potwory uznawane były za karły. Pułkownik podjął przerwany wątek:
-Natomiast w wąwozie Trzech Rozbitych Jajek znajduje się ponad sto tysięcy orków z Jugherradherem – przerwał, widząc, jak jego wódz zagląda do książeczki. Po chwili zbladł jeszcze bardziej. Jeden By Wszystkimi Rządzić podniósł szklankę jurisaciwego mleka i zblizył do jego twarzy. Kolory mleka i twarzy wodza były identyczne. Po chwili kontynuował, starając się, by jego głos nie drżał:
-A w wąwozie Trzech Sprzedanych Trocin znaleźliśmy dwadzieścia trolli.
Taktyk zbagatelizował tą wiadomość, przy tak dużej dysproporcji sił dwadzieścia ciężkich jednostek nie miało żadnego znaczenia.
-A w innych? – spytał, przełykając olbrzymią gulę w gardle.
-Nie wiemy, wąwozów są setki, a nie wszystkie zbadaliśmy – poinformował podpułkownik.
-Kiedy dojdą?
-Gdzieś koło ósmej rano będą.
-A co z wsparciem? Mieli nam dzisiaj zrzucić trzydziestą siódmą i ósmą desantową – spytał, zastanawiając się czy istnieje jakikolwiek sens przysyłania posiłków liczących zaledwie trzy tysiące żołnierzy.
Przy tak ogromnej przewadze liczebnej byłyby to tylko kolejne stosy trupów.
-Nie mogą wysłać panie, obie dywizje walczą nad przełęczą Pięciu Rozbitych Armii – rzekł pułkownik, patrząc na mapę i modląc się, by taktyk nakazał odwrót a następnie zablokowanie wąwozu prowadzącego do serca królestwa Migas.
-Wiecie, że nie możemy się wycofać? – generał odgadł ich pragnienia – Arkadyjczycy nie znają słowa odwrót. Nie umieją tego robić
Przytaknęli Najemnicy, których posiadali słynęli z trzech rzeczy: najlepszej dyscypliny, najlepszej piechoty i tego że nigdy nie wycofali się z walki
-To może złapiemy ich w kleszcze? – zaproponował jeden z nich.
-O tak, na pewno ich nie złamią – odparł z sarkazmem.
-Cisza! – zagrzmiał generał, Następnie zaczął gorączkowo badać mapę. Marzył o tym, by gdzieś znalazło się cokolwiek, co mogło im pomóc. Jednak ich sytuacja była beznadziejna. Atakowani z północy, południa i wschodu mieli bronić zachodu. Jedyne, co mogli zrobić to zginąć, zabijając jak najwięcej wrogów. Albo czekać aż w końcu Wewawowiwusasusowi uda się zniszczyć Miecz Zagłady. Według obliczeń powinien on być już w Szczelinie Zagłady. Wszak wyprawa trwała ponad rok i na pewno musiał tam dotrzeć. Skoro wszystkim udało się zniszczyć takie przedmioty jak Pierścień Władzy, Skarpetki Zniszczenia, Hełm Boskich Mocy czy nawet legendarnego Czarnego Pana, wrzucając go do Szczeliny Zagłady, to czemu nie mógłby temu podołać najlepszy z najlepszych? Zacisnął zęby i modlił się aby to nastąpiło dzisiejszej nocy. Ewentualnie w porze śniadania.
Sam zaś rozpoczął wydawanie rozkazów. Zakomenderował wszystkim żołnierzom udanie się na spoczynek i zlecił komuś zdjęcie z niego tej zbroi. Uznał, że woli zginąć w płaszczu niż upaść i przeleżeć dwieście lat w czymś takim. Patrząc, jak paziowie odnoszą magiczną zbroję do kwatermistrza, mruknął pod nosem:
-Przeklęci magowie.
Później ruszył na obchód swojego małego wojska. Najemnicy patrzyli na niego jak na dobrego pracodawcę. On zaś myślał, że chyba lepiej by było, aby przegrali jutrzejszą bitwę. Zapłata dla tych ludzi zrujnowałaby kraj znacznie mocniej niż najazd dziesięciokrotnie liczniejszej armii.
Obóz przypominał istną fortecę. Generał podziwiał, jak szybko udało im się zbudować twierdzę z magazynami, katapultami, fosą, grubym murem oraz wieżami. Owszem, wystarczyłaby jedna zapałka by wszystko poszło z dymem, ale i tak robiło to wrażenie solidności i fachowości. Taktyk miał za zadanie tylko stać i obserwować bitwę. To dowódca jego kupionych żołnierzy, S, dowodził. Generał mówił tylko mu, kogo mają zabić i gdzie maszerować.
O trzeciej rano, zmęczony i przygnębiony z powodu rychłej śmierci tylu ludzi, udał się do swoich komnat zażyć odrobiny snu.
Zamiast tego doniesiono mu, że z pomocą przybyło siedemset elfów, dwanaście krasnoludów i jednorożec . S od razu zarządził, że elfy mają stać na murach i nie dopuszczać do twierdzy orków, krasnoludom przykazano zabić tych, którzy zdołają się przebić . Jednorożca zaś przerobił na pieczeń, bo, jak sam stwierdził, te rzadkie zwierzęta mają lepsze mięso niż to, które oni w chwili obecnej jedzą. Zadowolony generał oddelegował S. do swoich komnat, a sam zasnął snem człowieka sprawiedliwego.
***
-Ale...Jak to? – spytał oszołomiony patrząc jak Akadyjczycy dobijają ostatnie orki. Cała równina zaścielona była dziesiątkami tysięcy potworów, które poległy. Zaledwie kilkadziesiąt jednostek uciekło z pola bitwy, lecz Jeden By Wszystkimi Rządzić zapewnił go, że oddziały zwiadowców, wraz z kilkunastoma elfami ruszyły w pościg za nimi.
-Płacimy im tyle złota, ile ważą – powiedział zaszokowany Ter, obserwując jak żołnierze ślizgając się po krwi i truchłach wracają do twierdzy na słuszny odpoczynek – tyle złota ile ważą..
-Plus tyle złota ile, ważą ich pokonani wrogowie – dodał podpułkownik, czując mrowienie w brzuchu. Cieszył się, że nigdy nie wypowie się wojny Arkadii. Skoro tysiąc wojowników pokonało taką liczbę to bał się, czego może dokonać ich stutysięczna armia, jaką dysponował Arkadiusz III. Cała trójka oficerów przełknęła ślinę po czym generał zwrócił się do łącznika:
-Przekaż do Migas co następuje: Orki pokonane. Wąwóz bezpieczny. Jesteśmy bankrutami.
Spojrzał na elfickich łuczników. Nie spali ponad trzy dni i noce, wciąż szyjąc w łuków i przeklinając aprowizację najemników, którzy donosili im strzały ze swoich prywatnych magazynów. Siedzieli teraz oparci o blanki, masując swoje obolałe ramiona lub przysypiając.
Zeszli na dół i stanęli przy bramie, gdzie, trzymając wartę stała cała kompania zaszokowanych wojowników. Żaden z nich nie użył topora w walce, w skutek czego każdy z nich był wypoczęty i mógł pilnować. Nie wiadomo czego, ale mógł. Dlatego stali w milczeniu i pozie pełnej szacunku wobec tak wyśmienitych wojowników przechodzących obok nic. Dopiero wieczorem, gdy wróciły ostatnie jednostki, S. podszedł do niego z ogromną kartką papieru.
-Panie generale – zaczął.
-Słucham pana? – odpowiedział Taktyk, patrząc na mężczyznę, którego rozbrojenie zabrało strażnikom ponad pół godziny, a mimo to wniósł sztylet do komnat króla Migasa IV.
Wyglądał bardzo młodo. Generał po chwili uświadomił sobie, że według danych z kontraktu żaden z ludzi S. ani on sam nie miał skończonych dwudziestu pięciu lat.
-Tutaj ma pan szacunkowy koszt – podał mu kartkę gdzie widniał roczny budżet jego królestwa – dla jednego żołnierza.
Po tych słowach włosy generała zjeżyły mu się na głowie. Gdyby nawet wszystkie Zjednoczone Królestwa, w liczbie stu dziesięciu państw, chciały wspólnie wypłacić podobna sumę, zajęłoby im to dobre kilkanaście lat.
-No dobrze – powiedział, widząc oczami wyobraźni ten gordyjski węzeł i przypominając sobie szczegóły kontraktu. Zaraz otworzył oczy, gdy w jego pamięci zamigotał mu jeden paragraf. Który ten młody człowiek wyrecytował:
-Zgodnie zaś z paragrafem numer 244 podpunkt CA gdzie napisane jest że: „Cała wynajmowanego armia ma prawo odmówić i/lub/albo nie wykonać rozkazu wynajmującego jeżeli ten nie zapłaci/zapłacił/a za ostatnią bitwę/potyczkę/rzeźń/eksterminację/inne albo spóźnia się z wypłatą o okres trzech dni" informuje pana że ja i moi ludzie zawiesimy swoje obowiązki, gdy wrócą nasi zwiadowcy albo gdy zwiadowcy zwiadowców odnajdą ich ciała do czasu gdy całość kwoty zostanie nam wypłacona. Czy wszystko jest dla pana jasne?
-Tak panie S. – odrzekł smętnie.
-Co do elfów, proszę pana, to moi ludzie odliczyli te zabite orki które zginęły z ich ręki. Za nasze strzały też żądamy zapłaty zgodnie z paragrafem...
-Tak, pamiętam go – przerwał mu zirytowany.
-Dziękuje za uwagę. Dobrej nocy życzę – dowódca najemników odwrócił się na pięcie i skierował do wyjścia.
-Panie S.! – zawołał za nim Taktyk.
-Słucham? – przystanął na chwile i obrócił do niego tylko głowę.
-Ilu waszych ludzi zginęło? – spytał, wiedząc że zna odpowiedź.
-Żaden, panie generale – odparł z uśmiechem i dodał – Akadyjska piechota ginie cała albo w ogóle.
-Tak myślałem – mruknął i spojrzał na kartkę. Wiedział, że taki sam papier właśnie trzyma jego król.
***
Po drugiej stronie równiny, czekając na triumfalny powrót swojej przedniej straży stał Król Spod Piekła na czele ponad stumilionowej armii. Armii, która miała wedrzeć się w samo serce Zjednoczonych Królestw i zniszczyć je od środka. Armii złożonej ze wszystkich orków aktualnie nie walczących na żadnej granicy. Armii, która była jednak zaledwie pewnym ułamkiem jego prawdziwej potęgi. To, czym dowodził Pan Wszystkich Złych Stworzeń Oprócz Krainy Mordor, posiadający drażniący tytuł i konkurenta w postaci jakiegoś oka na wschodzie, miało zniszczyć Tarcze i umocnienia na granicy Zjednoczonych Pańsw i jego królestwa. Ogromna granica, będąca solą w jego oku, składająca się na łańcuch granitowych gór z obskurnymi przełęczami i dolinami była tym, co powstrzymywało jego miliard orków przed najazdem na krainy ludzi, elfów, krasnoludów i czegoś, co według podręcznika do biologii było niziołkiem, a książki kucharskiej niejadalnym mięsem. Oczekiwał, że jego przednia straż wkroczy triumfalnie, wrzeszcząc z dzikiej radości i wymachując głowami pokonanych wrogów. Nie spodziewał się natomiast, że z wąwozu Dzikiej Róży wybiegnie jeden ork, skacząc długimi susami, przebędzie sto metrów i padnie na ziemię, naszpikowany strzałami. Widząc klęskę swoich oddziałów wrzasnął okropnie po czym ruszył do namiotu.
***
Allagar wyjrzał za skały jeszcze raz po czym zaczął mamrotać pod nosem:
-O bogini, o bogini, o bogini...
Siedzący obok niego Akadyjczyk odpalił fajkę i paląc nielegalną w jego kraju marihuanę, spytał:
-Troszkę ich dużo, co nie?
Allagar spojrzał na niego niczym na szaleńca i rzekł:
-Dużo? Cała równina jest nimi zapełniona – po czym oparł głowę o skalę i zamknął oczy, walcząc z mdłościami.
-Ano. Jak dla mnie ze dwa miliony będzie jak nic. – odparł, jakby rozmawiał o pogodzie – Masz, buchnij sobie, to się uspokoisz.
-A podobno Akadyjczycy nie mają nałogów – mruknął obywatel Migas, ale przyjął podarunek
-Każdy ma. Grunt, aby nie szkodzić. – zauważył ze stoickim spokojem – Poza tym jestem Edward
-Miło mi cię poznać, Edwardzie. – Allagar podał mu dłoń, po czym oddał mu fajkę.
-Wiesz co? Tak sobie myślę. – spytał, wyglądając za skały, widział milionywrógów.
-No, że co? – mężczyzna siedział oparty o kamień, relaksując się uspakajającym dymem
-Wy się nam nigdy z tych trupów nie wypłacicie wiesz?
-Serio o tym myślisz?
-Nie, myślę o tym by jak najszybciej wrócić do obozu i powiadomić dowódców. Chyba widziałem Króla Wszystkich Orków. – skończył mówić, po czym wystrzelił niczym strzała. Dopiero, gdy przebiegł pięćdziesiąt metrów, odwrócił się i krzyknął – A ty nie biegniesz?
Po chwili zorientował się ze krzyczy to do trupa. W sumie nie dziwił się. Właśnie przebiegli ponad czterdzieści kilometrów, a jego towarzysz miał ponad pięćdziesiąt lat. Przeklął brak ducha walki, zabrał ostatnie strzały zwiadowcy, posypał jego ciało termitem a następnie podpalił. Mruknął tylko:
-Żegnaj.
Po czym ruszył biegiem, licząc, że mijani zwiadowcy zabiją ogon. Albo że spotka kogokolwiek z nich.
***
Generał Taktyk krążył niespokojnie po namiocie. Czekał niecierpliwie na wiadomość od S. czy jego armia będzie walczyła i na jakich warunkach, czy też ma stać z boku i patrzeć jak dokonywana jest rzeź na dziesięciu tysiącach żołnierzay, bowiem tyle wynosiły posiłki ściągane z każdego zakątka królestwa. Wiedział o tym, że idą do niego setki wojowników i w niedługim czasie liczba ta wzrośnie. Wiedział także że nie są to zawodowi żołnierze. Wielu z nich było zaledwie świeżymi rekrutami, żandarmami, strażnikami, wartownikami czy w, najlepszym wypadku, weteranami. Nie liczył praktycznie nieopancerzonej tłuszczy w sile pięćdziesięciu tysięcy chłopa, gdyż widły lub cepy mogły narobić dużych szkód. O ile rzecz jasna ich właściciel, ubrany w spodnie z samodziału i flanelową koszulę przeżyje. Oprócz sześciu legionów ludzi miał jeszcze dwa tysiące sto elfów i sto czterdzieści cztery krasnoludy. Dodatkowo w okolicy pojawiło się kilkaset jednorożców, wobec czego głód nie był im straszny. Twierdza została dość solidnie wzmocniona ziemią i okolicznymi kamieniami, więc trudniej byłoby ją podpalić. Jednak wszystko to było niczym wobec dwudziestu tysięcy Akadyjczyków, którzy będąc widzami, zbudowali sobie drugą fortece i w niej siedzieli. Czekając na rozkaz swego pana czy mają walczyć, czy nie.
A on czekał razem z nimi już ponad dwa tygodnie. Zmartwiony, patrzył jak jego ludzie szykują okopy, oczekują na rozkazy i rozmawiają. Wielokrotnie słyszał, by stanąć całym wojskiem przy wyjściu z wąwozu i siec po kolei wroga. Sam czasami miał na to ochotę. Jednak nie starczyłoby im na to ludzi by wszystkie obsadzić. Dlatego wolał wydać im frontalną bitwę i liczyć na to, że Wewawowiwusasus w końcu wytrzeźwieje i przyzna się, gdzie zgubił Miecz Zagłady.
Za każdym razem, kiedy słyszał historię o tym, że krasnolud cały rok przesiedział w karczmie, pijąc ostatniego strzemiennego, miał ochotę kazać powiesić wszystkich okolicznych alkoholików. Wiedział jednak, że wtedy jego armia skurczyłaby się do kilkuset ludzi.
Po chwili do jego namiotu bez pukania weszli pułkownik Ter i pułkownik Jeden By Wszystkimi Rządzić. Tu też miał bolączkę. Cała ich trójka musiała ogarnąć ponad sześć legionów, gdzie, według regulaminu, armii powinien być jeden pułkownik na jedną szesnastą legionu. Było to spowodowane tym, że zawodowi oficerowie byli na froncie, daleko od nich, a ci, co byli w okolicy więcej szkodzili, niż pomagali.
Dlatego podoficerami zostali zwykli weterani, którzy szkolili całą resztę do bitwy. Przynajmniej nie brakowało im broni. Wąwóz którego broni wychodził w rejon Schleisen gdzie znajdowały się huty, zbrojownie, kuźnie i warsztaty płatnerzy. Wystarczyło tylko zmienić kierunek transportu.
-Przeklęty Trzy Jaja.
Mruknął pod nosem i odwrócił się do swoich towarzyszy broni, ignorując wrzaski:
-Kmiocie nieruchawy zapamiętaj to sobie, że ostry koniec do wroga! Do wroga! Kto jest twoim wrogiem? JA? Czy ja ci łachmyto wyglądam na orka?
Uśmiechnął się. Kapitan Ferguson. Jedyny jego oficer, który nie klnie. Chyba. Spytał się zaś:
-Z czym przybywacie? – uśmiechnął się ponownie, tym razem pokazując, że czuje się wyśmienicie. Ostatnia wizyta obozowego psychiatry sprawiła że zaczął podejrzewać swoich ludzi o brak zaufania do niego.
-Z meldunkiem od zwiadu panie generale – odpowiedział Jeden By Wszystkimi Rządzić i położył go na stole, starając się trzymać z daleka od swojego przełożonego
-Panie pułkowniku wszystko gra? – wciąż się uśmiechając, spiorunował wzrokiem obu dowódców
-Tak jest! – odkrzyknął.
-Na pewno? – spytał groźniejszym tonem.
-No, jak pan ostatnio wybiegł z tym mieczem i chciał zarżnąć tego, co śpiewał to myśleliśmy, że panu odbiło – powiedział jeden.
-WON! – wrzasnął generał przypominając sobie moment, w którym wylądował w łajnie jednorożców
-Ale posłuchaliśmy go i też byśmy zabili – dodał drugi i obydwoje szybko ulotnili się z namiotu.
Generał zaś usiadł i spojrzał na meldunek.
Nie był on pozytywny. Wróg miał jutro, około piętnastej osiągnąć punkt wyjścia i zaatakować ich. Ogromna armia nadciągała ze wszystkich stron. Nawet teraz czuł stukot milionów okutych żelazem stóp i drżenie ziemi. Zastanowiał się, kiedy zginą. Nie ważne czy najemnicy im pomogą, czy nie. Liczba była zbyt ogromna. Po chwili do namiotu wszedł pan S..
-Panie Taktyk – zaczął.
-Słucham was, panie S.? – spytał zawiedziony, bowiem mina jego rozmówcy mówiła wszystko.
-Proszę nie rozstawiać jutro żadnych wojsk. – powiedział z kwaśną miną – Walczymy.
-Co? Zgodzili się? – krzyknął uradowany
-Nie – odparł i wyszedł z namiotu.
Generał zamarł. Z jednej strony cieszył się że jego siły zostaną wzmocnione. Z drugiej zaś zastanawiało go, ile wyrzeczeń kosztowało to Akadyjczyków, by złamali rozkaz dowódcy. Po chwili jednej miał to daleko gdzieś i zaczął wydawać rozkazy. Wszyscy do twierdzy, brać łuki i strzały, zero walk
***
Formacje żołnierzy miasta Akadia tworzyły razem półpierścień, szczelnie opasający twierdzę. Wojownicy utworzyli niewysoki mur, używając do tego swoich tarcz. Każda z nich posiadała odpowiednie haczyki, bolce i zaczepy, w skutek czego niemożliwe było wyrwanie jej z szeregu. Wzmocnione srebrnym metalem, były nie do złamania. Nie istniała siła zdolna rozerwać takowy mur. Same pociski z katapulty rozbijały się o nie, nie czyniąc im szkody, może poza przesunięciem o parę metrów, jeśli żołnierze nie mieli szczęścia i stali na miękkiej glebie. Oczywiście nikt o tym nie wiedział. Mur, mimo że składał się z czterech rzędów ludzi, z czego dwa pierwsze służyły do trzymania tarcz, trzeci do spychania wrogów z muru, a czwarty do wybijania tych oddziałów, które przeskoczyły przez niego, był niezwykle hermetyczny. Tylko mysz mogłaby się przez niego prześlizgnąć. I to dopiero po dokładnej kontroli strażników. Jednak Władca Wszystkich Złych Stworzeń Oprócz Krainy Mordor nie wiedział o tym, dlatego roześmiał się w głos i bez przygotowania artyleryjskiego nakazał swoim legionom ruszyć do szturmu.
***
Umęczony Wewawowiwusasus spojrzał w oczy czarodzieja. Nie znał go, ale wiedział, że bardzo mocno zawiódł ubranego w niebieskie szaty maga. Ten, podtrzymując kontakt wzrokowy, wrzasnął:
-POWIEDZ ,GDZIE JEST TEN MIECZ!
I wniknął w jego przeżarty alkoholem umysł, próbując w pijackich odmętach znaleźć jakiekolwiek wspomnienie dotyczące miecza. Jedyne, co znajdował to kolejne powody, by jeszcze jeden dzień spędzić w karczmie. Po chwili wynurzył się z jego umysłu i mruknął:
-A mówili, żeby wysłać niziołka. Nie zjedzą jak jednorożca i nie upiją jak krasnoluda.
Po czym zrezygnowany wyruszył do miasta. Zgłodniał. Jego robotę przejął brat bliźniak.
***
-Utrzymać pozycję – wrzasnął dowódca
Ta...pozycję – pomyślał Edward, zsuwając kolejny stos trupów w dół – Oni chyba wygrają dopiero jak ci pod nami zaczną gnić i utkniemy w ich flakach.
Spojrzał ponuro w głąb równiny, gdzie z przejść wciąż na nowo wychodziły miliony żołnierzy.
Po chwili zaklął, gdy jego miecz ściął głowę kolejnemu orkowi.
Poczuł ukłucie w plecy.
***
-Chyba trafiłem Akadyjczyka – powiedział jeden elf do drugiego
-Dowódca żartował z tym strzelaniem na ślepo – odparł.
Jednak żadnemu nie było do śmiechu. Strzelanie było proste, praktyczną niemożliwością było nietrafienie w kogokolwiek. Wróg, mimo wszystko, omijał walczące oddziały Akadyjczyków tak, że oni tworzyli swój mur, rosnąc w górę na zwałach trupów z obu stron.
-Lada chwila zbudują trzecią twierdzę – zauważył jakiś krasnolud siedzący między elfami.
Obydwoje nieśmiertelni spojrzeli na siebie z niesmakiem. Ten brodaty wydawał im się jakimś zboczeńcem. I był na wysokości ich krocza.
***
Wewawowiwusasus wrzasnął:
-WIEM GDZIE JEST TEN MIECZ! – zaczął się śmiać radosnym głosem, ciesząc się, że jego udręka w końcu się skończy.
-Gdzie? - krzyknęli obydwaj magowie, siedzący w kącie i rozpaczający.
-W DUPIE! – wrzasnął radośnie.
-Ale zabawne – powiedział jeden z nich i wstał by przyłożyć więźniowi laską.
-Nie! To nie żart! Czekaj! – zaczął się tłumaczyć krasnolud – Bałem się że mi go zabiorą. A tam nie szukają. A tato mówił że to najlepszy schowek. I po prostu go to wsadziłem. No wiecie jak to jest.
-Ależ oczywiście – powiedział drugi, nakładając pancerną rękawicę – Brat weź go pochyl i przytrzymaj
-Nie no, chłopaki spokojnie. Dajcie mi trochę rumianku i trochę czasu to sam wyjdzie. Słowo.
-Oczywiście – odparł z uśmiechem pierwszy – Ale tak jest zabawniej.
Wrzask słyszalny był nawet w sąsiednich miastach.
***
-Razem! – krzyknął S. i zjechał po stosie trupów w dół. Jego ludzie ruszyli za nim. Solidne pancerze idealnie nadawały się po ślizgania po krwi orków. Nabierając rozpędu, zjeżdżali coraz niżej, tnąc i rąbiąc przeciwnika. Zaczynali odczuwać już niewielkie zmęczenie. Walczyli jednak dalej. Byli wszak wojownikami i mogli robić to jeszcze przez trzy dni. Mimo, że walki zapowiadało się na jakieś trzy lata.
***
-Panie, wiem co chcesz powiedzieć, ale tego wymagała konwencja – powiedział obronnym tonem jeden z czarodziei
-Konwencja? – wrzasnął Przewodnicząca Zjednoczonych Królestw
-No, takie są zasady –zawtórował drugi mag.
-Zasady! – krzyknął, nie panując nad sobą – To my pięć lat ścigamy się o ten miecz, wysyłamy krasnoluda na roczną wyprawę, tysiące naszych ponoszą śmierć, by droga do tej Szczeliny Zagłady była otwarta, a wy mi mówicie że możecie polecieć tam na orłach i wrzucić ten przeklęty pierścień do Szczeliny?
-Miecz – poprawił go jeden z wiedzących.
-Słucham? – spytał patrząc na niego z pogardą.
-To jest miecz. Pierścień jest w innej historii – sprostował czarodziej.
-Możecie pokazać mi ten miecz? – spytał władca Angekani.
-Oczywiście – jeden z bliźniaków wyciągnął ręką i otworzył zaciśniętą pięść. W środku znajdował się mały mieczyk.
-Poważnie?
-Małe rzeczy mają potężną moc – zauważył filozoficznie drugi bliźniak.
-Jasne – mruknął przewodniczący.
-No na przykład taka impotencja – zaczął.
-WON MI NA ORŁY I NIE WRACAĆ! – wrzasnęli królowie. Akurat byli oni stałymi klientami magów w sprawie pewnych chorób.
***
-Orły, panie! Orły lecą – krzyknął Edward, trzymając na kolanach głowę rannego S..
Mieli chwilę przerwy, Król Spod Piekła musiał przemyśleć swoją aktualną strategie, bowiem w takim tempie skończyliby mu się żołnierze. Zatem poniechał szturmu na rzecz wypicia napoju z krwi dziewic. Jako że to były dziewice orków niezbyt był z tego faktu szczęśliwy.
Akadyjczycy zaś wracali do twierdzy przespać się. Potrzebowali snu. Zabrali swoich trzech rannych: jednego z nadwyrężonym nadgarstkiem, jednego, co poślizgnął się na krwi i skręcił kostkę i pana S., który zemdlał. Biegunka to straszna rzecz.
Po chwili orkowie zaczęli się wycofywać. Ich wódz uznał, że taniej będzie po prostu wykopać te tunele pod górą, niż walczyć dalej.
Generał Taktyk spojrzał na pobojowisko i uznał, że rachunków wobec Arkadi to oni nigdy nie spłacą.
***
-Jak to nie wiesz, która to szczelina? – wrzasnął jeden do drugiego z czarodziei.
-No nie wiem, za dużo ich tu! – odkrzyknął mu.
-Raaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa – „Możemy zrzucić tych durnych czarodziei?".
-Raaaaaaaaaaaaaaaaaaaa! – „Gdzie?".
-Raaaaaaaaaaaaaaaaa!!? – „Tam jest taka dziwna szczelina. Może ta ich zgładzi?".
-Raaaa!
-Ej co ty robisz durny ptaku?
-Aaaaaaaaaaaaaa
-Raaaaaaaa! – „Hardodziod co ty masz do diabła w dziobie?".
-Raa – „To tylko kolczyk. Wy mnie w ogóle nie rozumiecie".
-RAAAAAAAA! - „Marsz do swojego gniazda młodzieńce!".
***
Król Spod Piekła, Władca Wszystkich Złych Stworzeń Poza Krainą Mordor spojrzał na goblina wiszącego nad przepaścią. Podszedł powoli do niego i uspokajającym głosem powiedział:
-Daj mieczyk, proszę, daj mi mieczyk. Chyba nie chcesz wpaść do tej jakże gorącej lawy prawda?
Goblin wisząc dwa metry pod nim patrzył co chwila w dół. W końcu uznał że lepiej żyć piętnaście sekund niż pięć dlatego puścił się skały i spadł.
Pokonując grawitację krzyknął:
-To jest mój skarb!