Rezultaty wyszukiwania dla: Jez

czwartek, 11 sierpień 2011 14:04

Bazyliszek

Zastanawialiście się kiedyś, co można by zrobić dla postępu w nauce? Na przykład gdybyście mieli wynaleźć nowy wspaniały lek lub jakąś nowatorską metodę leczenia chorób do tej pory nieuleczalnych? Do czego byście się posunęli? Co bylibyście w stanie poświęcić? Albo raczej kogo?

"Bazyliszek" to druga książka Grahama Mastertona, jaką czytałem. Pierwszą z nich była "Piąta czarownica". Ogólnie rzecz biorąc autor ten słynie z pisania horrorów, jest wręcz można by powiedzieć, wyrocznią horroru.

Książka, o której dzisiaj piszę, opowiada historię dwóch naukowców, marzycieli. Pierwszy z nich jest biologiem. Od lat pracuje nad stworzeniem mitycznego potwora, hybrydy lwa i orła, czyli gryfa. Nie chce jednak wystawić go w cyrku i nie tworzy go dla satysfakcji. Jego celem jest wykorzystanie tego stwora do leczenia różnych ciężkich chorób. Kiedy jednak już prawie mu się udaje, w ostatnim momencie okazuje się, że czegoś jeszcze brakuje. Nie wiadomo jednak czego. Jego twory gniją, rozkładają się jeszcze przed narodzinami.

Zupełnie podobne zajęcie wypełnia życie drugiego z bohaterów. On też próbuje powołać do życia mitycznego stwora, a konkretnie bazyliszka. I jemu, w przeciwieństwie do jego kolegi po fachu, udaje się tego dokonać. Powołany do życia stwór potrzebuje jednak jedzenia, a kiedy okazuje się, że żywi się ludzka energia życiową, nasz bohater postanawia umieścić potwora w domu spokojnej starości.

Nie będę opowiadał dalej, jeśli zechcecie przeczytać, będziecie wiedzieli, jakie jest zakończenie.

Przede wszystkim muszę przyznać, że historia brzmi ciekawie, choć nie wydaje mi się, żeby autor miał na celu wzbudzić w nas jakieś wątpliwości natury moralnej. Książka z każda kolejną stroną staje się coraz bardziej straszna i to aż z dwóch powodów. Po pierwsze napięcie budowane jest z każdą kolejna stroną. Po drugie język, jakim jest pisana, również jest straszny.

Tak, dobrze widzicie...

Nie wiem, czy jest to wina autora, czy tłumacza, ale zdania są strasznie krótkie. Wygląda to momentami jak pisane przez uczennicę gimnazjum opowiadanie yaoi, a wierzcie mi, zdarzyło mi się czytać niejedno. Przez to książkę czyta się trochę dziwnie. Plusem jednak jest to, że można nawet nie zauważyć, że książka się już skończyła. Po prostu odkładamy, bo szybko się czytało, ale też nic specjalnie nie zapamiętujemy. Bo nie poświęciliśmy jej zbyt dużo czasu.

Nie za bardzo lubię, kiedy w horrorze wszystko dobrze się kończy, nikt ważny dla opowiadania, a przynajmniej po stronie "tych dobrych" nie ginie. No bo skoro to ma być straszna książka, to wypadałoby, żeby ktoś zginął, prawda?

Jako ciekawostkę dodam, że w pewnym momencie akcja przenosi się do Krakowa. Stąd pewien plus dla autora za promocję naszego kraju. Ale i tu ponarzekam. Autor przedstawił Polaków, jako takie stereotypowe postacie, które na powitanie "misiują" do upadłego i każdemu koniecznie wpychają bigos. Nie wiem, czy autor był kiedyś w Polsce, wiem, że będzie w tym roku i mam nadzieję, że dadzą mu do jedzenia coś innego :)

Podsumowując, książka nie wypada najlepiej. Co prawda szybko się czyta, ale jest jakby niedopracowana. Historia też nie jest specjalnie porywająca. Maksymalna ocena z mojej strony to 4 na 10.

Dział: Książki
czwartek, 11 sierpień 2016 07:04

Necrosis. Przebudzenie

Odkąd na mojej drodze stanął cyniczny i okrutny, a jednak pełen swoistego uroku inkwizytor Mordimer Madderdin, pokochałam twórczość Jacka Piekary. Dlatego też z zapałem przystąpiłam do lektury Necrosis. Przebudzenie. Nie byłam do końca pewna, czego się spodziewać, ponieważ na okładce widniały dwa nazwiska - wspomnianego przed chwilą pisarza oraz Damiana Kucharskiego. Wspólna praca dwóch autorów, z których o jednym nie wiedziałam nic, mogła być zarówno wielkim sukcesem, jak i wielką porażką. Nie każdemu bowiem dobrze wychodzi praca w tandemie. Jakie było moje zdziwienie, gdy na okładce wydania książki z roku 2010 r. znalazłam jedynie nazwisko Piekary! Poszperałam więc co nieco, zasięgnęłam języka i co się okazało? Najprawdopodobniej pan Jacek napisał tę powieść wspólnie z… samym sobą. Wszystko wskazuje bowiem na to, że Damian Kucharski jest jego alter ego.

Pierwsze wydanie Necrosis. Przebudzenie przyciąga spojrzenie okładką. Na bardzo ciemnym tle widzimy piękną rudowłosą dziewczynę przeglądającą się w zwierciadle. Jej odbicie przedstawia jednak starą, upiorną kobietę. Jest to widok niepokojący, ale jednocześnie zachęcający do czytania czytelników spragnionych dreszczyku strachu. Niestety okładka drugiego wydania straciła to „coś” i mylnie można ją uznać za kolejną odsłonę przygód Mordimera.

Akcja toczy się w czasach przypominających nasze średniowiecze. Świat zapomniał już o bolesnych doświadczeniach z nie tak dalekiej przeszłości, gdy potężni, okrutni magowie zostali pokonani w czasie tzw. Oczyszczenia. Większość z nich zginęła, niektórym jednak udało się zbiec i ukryć w odległych, niedostępnych miejscach. Teraz jednak Wielkie Zło budzi się do życia przy pomocy zwykłych ludzi. Ludzi, którzy o ironio losu, są tak naprawdę dobrzy i nie mają nawet świadomości, że wskrzeszają demony. Poznajemy pięć zupełnie różnych historii, pokazujących jak łatwo Zło może wykorzystać człowieka przy pomocy jego własnych pragnień i słabości.

Jak to zwykle bywa ze zbiorem opowiadań, nie są one jednolite jakościowo. Pierwsze cztery są naprawdę niezłe, zarówno ze względu na pomysł, jak i styl i język. Najbardziej spodobały mi się historia chłopca maltretowanego przez sadystycznego ojca, który spotyka niezwykłego sojusznika (Następny piękny dzień) oraz opowieść o małej niewidomej księżniczce, której ojciec postanawia ponownie się ożenić, i jej starej wiernej opiekunce (Księżniczka i wiedźma). Niestety zupełnie nie rozumiem, co autor miał na myśli pisząc ostatnie opowiadanie (Czerwona mgła), które jest tak słabe, a jednocześnie do przesady wypełnione erotyką, że po prostu psuje doskonałą całość.

Dopiero na ostatniej stronie zostaje wyjaśniony związek między wszystkimi opowieściami. Wtedy też zauważyłam, żeNecrosis. Przebudzenie to dopiero pierwszy tom serii (nie zostało to zaznaczone na okładce, a szkoda). Z niecierpliwością czekam na kontynuację, obawiam się jednak, że zanim ujrzymy na półkach księgarni kolejną powieść z cyklu Necrosis, minie jeszcze kilka lat. Była ona zapowiedziana na 2006 r., niestety nie dość, że do tej pory się nie ukazała, to jeszcze autor zapowiedział, że najpierw zamierza dokończyć cykl inkwizytorski…

[recenzja wcześniejszego wydania powieści "Necrosis. Przebudzenie"]

Dział: Książki
wtorek, 09 sierpień 2016 13:31

"Thanos powstaje" premiera 17 sierpnia!

Thanos to jedna z najmroczniejszych i najgroźniejszych postaci w uniwersum Marvela. Pochodząca z Tytana, księżyca Jowisza, istota ma na sumieniu dziesiątki planet i miliardy ofiar. Thanos zabija, by spełnić oczekiwania swej wiernej towarzyszki Śmierci.

Komiks opowiada o genezie bohatera i początkach jego wielkiej obsesji. Równocześnie ten samodzielny album może stanowić przygotowanie do lektury wielkiego crossoveru Nieskończoność (premiera – październik 2016).

Dział: Komiksy

Już niebawem ukaże się kolejna, trzecia, edycja wyjątkowej polskiej gry przygodowej "Labyrinth: Ścieżki Przeznaczenia". Pierwsza wersja została nagrodzona tytułem "Wyróżnienie Graczy" w 2012 roku. Nowe wydanie, podobnie jak druga edycja, ukaże się ponownie pod patronatem Secretum. Na czym polega rozgrywka, za co możecie polubić ten tytuł oraz jakie nowości niesie ze sobą nowa odsłona? O tym w dalszej części newsa.

Dział: Bez prądu
niedziela, 04 listopad 2012 11:55

Trzeci brzeg Styksu

1892 rok, Łódź. Tym fabrycznym miastem wstrząsa porwanie syna jednego z bogatszych mieszkańców. Zdesperowani rodzice wynajmują prywatnego detektywa, Riepina, któremu towarzyszy Stanisław Raczyński. Jednak to nie koniec tajemniczych zbrodni w mieści - wręcz przeciwnie, to dopiero początek. Niedługo potem ginie kolejny chłopiec, znika przyjezdny robotnik, a kamienice w różnych stronach miasta bez ostrzeżenia obracają się w gruzy. Czy te wydarzenia w ogóle coś łączy? Wydaje się, że tylko niepokorni detektywi zdołają rozwikłać tę zagadkę.

Polskim kryminałom wiele brakuje do tych zagranicznych, w szczególności obecnych królów gatunku - ze Skandynawii. Krzysztof Beśka nie wystraszył się jednak tej opinii, a nawet podszedł do niej ambitnie, przenosząc miejsce akcji do dawnej Łodzi. W trakcie lektury czuć, że wiele czasu spędził odkrywając to miasto praktycznie od nowa, zapełniając je ludźmi z krwi i kości, sprawiając, że ich problemy zainteresują nas i wywołają mnóstwo skrajnych emocji. Każda część książki jest oddzielona stroną przeznaczoną na wycinek dziennika z tamtych czasów, który, choć stanowi jedynie ciekawostkę, nadaje powieści wiarygodności.

Łódź z "Trzeciego brzegu Styksu" to miasto obdarzone duszą. Jego zatłoczne uliczki, niebezpieczne po zmroku, tupot nóg zdążających do pracy w fabryce, wąskie kamienice, zamieszkane przez wachlarz narodowości - bo nie tylko Polaków, ale i Rosjan, a nawet Żydów - wszystko to zostało opisane wnikliwie, ale nie nachalnie. Jak mówi sam autor, tutaj nie znajdziemy "opisów przyrody, jak u Orzeszkowej". Wszystkie części fabuły zostają podane w idealnych ilościach, a każdy, nawet najmniej, wydawałoby się, znaczący element ma swój cel.

"To miasto, jak często o nim mawiano, powstałe z niczego, wciąż zaskakiwało i zadziwiało."

W dawnej Łodzi następuje zderzenie różnych kultur, które pozostaje nie bez wpływu na fabułę, ani na dobór osób na głównych bohaterów. Tak naprawdę, z każdej z wymienionych wyżej narodowości, mamy co najmniej jedną znaczącą postać, której losy śledzimy z zapartym tchem. Beśka bez oporów przedstawia nam akcję z co rusz to innego punktu widzenia, dzięki czemu nabieramy perspektywy i dane jest nam domyśleć się pewnych rzeczy jeszcze przed naszymi detektywami. Mimo to, zakończenie zaskakuje, z jednej strony pomysłowością, a z drugiej nagłością wydarzeń, które im bliżej końca, tym gnają szybciej, na łeb na szyję.

Zupełnie inne realia, wspaniała intryga oraz wielowymiarowe postacie składają się na polski kryminał idealny. Niewiele brakuje mu do tych pisanych przez Szwedów, czy Norwegów, ale odróżnia go specyficzny klimat i styl pisania. Powieść czyta się szybko, a po przewróceniu ostatniej strony zostaje niedosyt. Na szczęście, autor pracuje już nad drugą częścią serii, która będzie nosiła tytuł "Pozdrowienia z Londynu". Poczekamy na nią co najmniej do grudnia, ale jest to oczekiwanie pełne nadziei i ciekawości, czym tym razem zaskoczy nas Krzysztof Beśka.

Dział: Książki
niedziela, 04 listopad 2012 11:47

Zbrodnia i kojot

Powieść "Zbrodnia i kojot" to czwarty już tom "Kronik Żelaznego Druida". Początkowo autor planował stworzyć trylogię i takie właśnie echa pożegnania i dopinania na ostatni guzik wielu spraw pobrzmiewały w trzeciej części cyklu. Szybko jednak okazało się, że to jeszcze nie koniec, bo tej jesieni Wydawnictwo Rebis wydało czwartą część, a niebawem w Ameryce światło dzienne ujrzy tom piąty. Czy kontynuowanie przygód celtyckiego druida i mieszanie go w kolejne awantury było dobrym pomysłem? Czy kolejna część genialnej trylogii spełniła moje oczekiwania? O tym poniżej.

Dla przypomnienia: Atticus O'Sullivan liczy sobie ponad 2 tysiące lat, choć swoim wyglądem przypomina góra dwudziestolatka. Jest ostatnim żyjącym druidem, co stara się zmienić, przyjmując na uczennicę znajomą barmankę o zwichrowanej osobowości. Atticus bardzo często musi zmieniać miejsce swojego pobytu, ponieważ ma na pieńku z przeróżnymi bogami - od staroirlandzkich począwszy na skandynawskich skończywszy. W świecie wykreowanym przez Kevina Hearne interesy wielu mniejszych i większych bóstw zazębiają się, udzielenie pomocy jednemu może przynieść drugiemu szkodę, a zabicie tego, czy tamtego może zmienić, zazwyczaj na gorsze, losy całego ludzkiego świata. Atticus wbrew swojej woli często staje się kimś w rodzaju bufora, który musi te działania od siebie separować, spowalniać, a nawet niwelować. Wszystko to dzieje się oczywiście kosztem jego własnego spokoju, zdrowia i życia prywatnego.

Najtrudniej jest mu zachować neutralność i zazwyczaj jest stawiany w sytuacji wyboru pomiędzy mniejszym a większym złem. Gdyby Atticus musiał myśleć tylko o sobie, może pewne sprawy byłyby prostsze, ale gdzie by się nie osiedlił, siłą rzeczy zyskuje sąsiadów, znajomych i przyjaciół. Poza tym ma ukochanego psa Oberona, z którym komunikuje się mentalnie. Wszystko to sprawia, że każda decyzja podjęta przez druida musi być dobrze przemyślana i skalkulowana. A i tak strat ani porażek uniknąć się nie da.

W częściach 1-3 akcja pędziła na łeb na szyję, z jednej awantury druid wpadał w kolejną, zanim zdążył w ogóle ochłonąć. Obracał się w kręgu wampirów, wilkołaków - wikingów, polskich wiedźm, walczył z nazistowskimi heksami, bachantkami, przyczynił się do śmierci Aenghusa Óga oraz nordyckiego boga piorunów Thora, że o biednej wiewiórce Ratatosku nie wspomnę. Siłą powieści K. Hearne'a był cięty, błyskotliwy język, dobre tempo akcji i spójna fabuła. Smaczku dodawała niesamowita mieszanka bóstw z różnych mitologii: celtyckiej, nordyckiej, hinduskiej, a nawet z indiańskich legend. Przygoda pędziła, wciągając czytelnika w swój wir i zostawiając go z bolącym od śmiechu brzuchem oraz głodnego kontynuacji. Jak już wspomniałam w recenzji części trzeciej, finał przygód druida pachniał pożegnaniem. Druid miał zniknąć i wreszcie odpocząć od wszystkich, którzy mogliby chcieć go zabić lub w ogóle czegoś od niego chcieć. Jednak zupełnie niespodziewanie w samej końcówce autor zostawił sobie kilka haczyków, dzięki którym mógł pociągnąć całą fabułę dalej.

Kilka dni temu w moje ręce trafiła czwarta część pt. "Zbrodnia i kojot". Dziś jestem świeżo po lekturze i dzielę się wrażeniami. Atticus i jego uczennica Granuaile wraz z psem druida Oberonem, postanawiają zniknąć. Nie jest to takie łatwe i wymaga pomocy osób trzecich, a zwłaszcza indiańskiego boga oszustów Kojota. Ten ochoczo daje się za druida rozszarpać, bo przecież następnego dnia i tak się odrodzi, nie robi tego jednak bezinteresownie. Ma dla Atticusa pozornie łatwe zadanie, które jak zwykle przerodzi się w krwawą katastrofę i będzie wymagało nie lada gimnastyki nie tylko fizycznej, ale i umysłowej.

Czwarty akt przygód druida i jego potyczek z istotami nadnaturalnymi rozgrywa się na pustyni Kolorado. Grasuje tam banda zmiennoskórokształtnych, wyjątkowo silnych, krwiożerczych i dodatkowo nawiedzonych przez czyste zło. Zadanie, które miał dla Atticusa Kojot, nagle nabiera cech dramatycznego survivalu, a nasz bohater musi się zdrowo nagłówkować, przez co przypominał mi MacGyvera łączącego siły z zespołem śledczych rodem z seriali sądowych. Fabuła czwartej części jest zbudowana bardzo poprawnie i naprawdę wszystko tu do siebie ładnie pasuje. Druid dwoi się i troi, krwawi z licznych ran, przy okazji musi przewartościować swoje sądy na temat niektórych bliskich mu do tej pory osób, co do których do tej pory miał stuprocentowe zaufanie.

Zaczęłam lekturę z ogromnym entuzjazmem i po pierwszych stu stronach nadal czekałam na dobrze już mi znany cięty dowcip, zabawne przepychanki słowne Atticusa z Oberonem i zaskakujące rozwiązania. Na pewno dostałam to ostatnie, za to dowcipu było niestety jak na lekarstwo. Zupełnie jakby historia straciła pazur i tę cenną drapieżność, którą cechowały się tomy 1-3. Odniosłam wrażenie, że zamiast tego autor skupił się na dopracowaniu detali fabularnych i szczegółowości opisów. Walcząc z przeciwnikiem, w większości na sposób magiczny, druid raczy czytelnika opisami, jak to rozplecie ten, czy tamten splot i w ten sposób zniszczy potwora. Faktycznie mu się to udaje, ale przez rozkładanie magii na czynniki pierwsze traci ona na magiczności i tajemniczości.

Kevin Hearne stworzył dobrą powieść przygodowo-sensacyjną. Przygody druida prezentują się poprawnie, ale niestety nie mają tego, do czego autor przyzwyczaił czytelników w poprzednich tomach. Nie mnie tu wyrokować, jaka jest tego przyczyna, więc robić tego nie będę. Natomiast "Zbrodnię i Kojota" polecam tym czytelnikom, którzy znają już cykl i zwyczajnie chcą się dowiedzieć, co dalej z druidem i jego przyjaciółmi. Tym, którzy swoją znajomość z Atticusem chcą dopiero rozpocząć, radzę zacząć od pierwszej części. Co do mnie, to doczytałam się na stronie autora, że niebawem swoją premierę będzie miała część piąta cyklu i że Granuaile w końcu zostanie druidką. Odżyła we mnie tym samym nadzieja, że może ta ten tom serii będzie lepszy. Bo w końcu co druidów dwoje, to nie jeden, prawda?

Dział: Książki
środa, 11 grudzień 2013 10:43

Kroniki Prydainu. Księga trzech

Można pokusić się o stwierdzenie, że powieści uznawane obecnie za klasykę fantastyki dziecięcej i młodzieżowej powstały w latach 50. i 60. ubiegłego wieku. To wtedy powstały niezapomniane „Opowieści z Narnii”, na których wychowały się całe pokolenia. Wtedy także narodził się pięciotomowy cykl „Kroniki Prydainu”, niemalże równie znany na Zachodzie co książki C.S. Lewisa, w Polsce jednakże dopiero zdobywający pierwszych czytelników. Nakładem wydawnictwa Filia właśnie ukazała się jego pierwsza część „Księga Trzech”.

Prydain to niezwykła, piękna kraina, która właśnie stanęła w obliczu wielkiego zagrożenia. Tajemniczy i złowrogi Rogaty Król wraz ze swoją świtą szerzy strach i zniszczenie, nie oszczędzając nikogo na swojej drodze. Wskutek zbiegu okoliczności do walki z mocami zła staje Taran, młodszy świniopas marzący o zostaniu wielkim bohaterem, oraz jego niezwykli towarzysze – rezolutna księżniczka

Eilonwy, bard ze skłonnością do konfabulacji, zrzędliwy krasnolud bezowocnie ćwiczący sztukę znikania oraz leśny stwór Gurki, myślący przede wszystkim o zaspokojeniu wilczego głodu.

„Kroniki Prydainu” to cykl skierowany do najmłodszych wielbicieli niezwykłych, magicznych opowieści. Chłopcy z pewnością polubią odważnego i popędliwego, a jednocześnie nieco lekkomyślnego Tarana. Z kolei dziewczynki mogą utożsamiać się z równie dzielną Eilonwy, której zabawne, ale i mądre uwagi to wielki plus tej powieści. Także ich towarzysze to mieszanka wybuchowa, której nie sposób nie polubić. Każdy z nich ma w sobie urok i z miejsca wzbudza sympatię. Bard Fflewddur (a teraz ręka do góry, kto wie, jak przeczytać walijskie imiona!) nieodmiennie wywołuje szeroki uśmiech swoimi niezbyt udanymi próbami ubarwienia rzeczywistości. Krasnolud Doli rozczula, zwłaszcza gdy nadyma się jak balonik lub marudzi i pomstuje na wszystkich dookoła (co chyba wszystkie pryidackie krasnoludy mają we krwi). No i jest jeszcze Gurki, który chciałby przerażać, ale w ogóle mu to nie wychodzi.

Jak możemy przeczytać we wstępie, inspiracją do stworzenia Pryidanu były dla Lloyda Alexandra walijskie legendy i podania. Warto jednak podkreślić, że była to inspiracja dosyć luźna, bowiem większość postaci i motywów to w głównej mierze wytwór wyobraźni autora, który wprawdzie pełnymi garściami czerpał z mitologii, ale przerabiał ją na własną modłę.

Nie bez przyczyny nawiązałam we wstępie do prozy C.S. Lewisa. Na okładce „Księgi trzech” znaleźć można szumny napis, że jeżeli przypadły Wam do gustu „Opowieści z Narnii” i „Władca pierścieni”, z pewnością pokochacie „Kroniki Prydainu”. W pewnym sensie skojarzenie z prozą Lewisa i Tolkiena jest trafne – mamy tu do czynienia z niezwykłym światem zamieszkanym przez tajemnicze i magiczne stworzenia, książki zostały także napisane w zbliżonym czasie. Niemniej jednak, tego rodzaju reklama może wprowadzać w błąd, bowiem „Kroniki Prydainu” to powieść skierowana przede wszystkim do dzieci w wieku 8+, a nikt mnie nie przekona, że uczeń drugiej klasy szkoły podstawowej będzie w stanie zmierzyć się z dziełami Tolkiena. Działa to także w drugą stronę – dorośli czytelnicy, którzy zaczytywali się w losach Drużyny Pierścienia, raczej nie będą zafascynowani opowieścią dla dzieci.

Wydawnictwo Filia ponownie stanęło na wysokości zadania pod względem wydania książki. Kolorowa, a jednocześnie nieco niepokojąca okładka ze skrzydełkami przyciąga uwagę, a duży i wyraźny druk to ukłon w stronę najmłodszych czytelników. Ponadto na początku powieści można znaleźć mapkę Prydainu wraz z zaznaczonymi miejscami, w których toczy się akcja.

Podsumowując, pierwszy tom „Kronik Prydainu” to interesująca, a jednocześnie mądra opowieść o przyjaźni, odwadze i honorze. Z pewnością będzie to wspaniałe wprowadzenie dzieci w świat fantastyki. Nie wątpię też, że mali czytelnicy będą nią zachwyceni.

Dział: Książki
czwartek, 14 czerwiec 2012 08:31

Nieśmiertelność. Wieża

Powieść W. Hohlbeina "Nieśmiertelność. Wieża" to moje pierwsze spotkanie z twórczością tego autora. Tym większe było moje zdziwienie, gdy dowiedziałam się, że pisarz ten ma na swoim koncie ponad 259 książek z czego ok. 160 stało się poczytnymi bestsellerami. Z fantastyką niemiecką cięższego kalibru również nie miałam do tej pory do czynienia i dlatego z ciekawością zabrałam się do lektury powieści, z tajemniczo brzmiącym opisem treści z tyłu książki oraz z ilustracją na okładce kojarzącą mi się z teledyskiem grupy Disturb "The Land of Confusion" .

Na początku muszę powiedzieć, że książka ta należy do trudniejszych, jakie przyszło mi czytać, nie tylko ze względu na treść, czy język jakim została napisana, ale przede wszystkim na skomplikowaną wizję świata przedstawionego i sposób narracji.

Universum stworzone przez Hohlbeina jest oryginalne i niesamowite. Akcja historii dzieje się w bardzo odległej przyszłości, na planecie, która kiedyś, bardzo dawno temu była Ziemią. Z rozmów prowadzonych przez bohaterów wynika, że doszło do tragicznej w skutkach katastrofy i Ziemia przestała się nadawać do życia z racji braku czystego powietrza, wody pitnej i miejsca. Obecnie już nikt dokładnie nie wie, jak to było, ale zbudowano Wieżę, olbrzymią budowlę, która sięga pięć mil w głąb i drugie tyle w niebo. Wynaleziony surowiec o nazwie Acheron spowodował cywilizacyjny i techniczny bum. Pozwolił on nie tylko na uczynienie Wieży twierdzą nie do zdobycia. Otoczył ją również Ścianą, odgradzającą ją od reszty. Ta reszta to tzw. Oblężenie, czyli osiedla, miasta i krainy powstałe u podnóża budowli.

Mieszkańcy Wieży pod wodzą księżniczki Arion dysponują najnowszymi zdobyczami techniki, nanorobotami, skuteczną bronią, genetycznie modyfikowanymi zwierzętami i roślinami (o wzmocnionej odCENSOREDości i sile), mogą klonować ludzi lub ich rekonstruować w razie potrzeby. Jakby tego było mało, Wieża posiada coś w rodzaju programu sterującego, nadzwyczaj przenikliwej sztucznej inteligencji, która przeprowadza konieczne badania, symulacje wojskowe, itp. R'Achernon, bo tak jest nazywana ta istota, jest wszechobecna i komunikuje się z ludźmi mentalnie. Oblężenie to z kolei barbarzyński lud zgrupowany w klany, snujący plany podboju Wieży. W jego szeregach znajdują się inne istoty, takie jak olbrzymie i silne Quorrle, Finde (coś w rodzaju pająkowatych) oraz cała masa innych dziwactw.

Historia w powieści zaczyna się w momencie, gdy księżniczka Arion przygotowuje się do swojej koronacji. W tym właśnie momencie Craiden, przywódca klanów, wchodzi w posiadanie broni, która może zniszczyć wszystko. Kto mu tę broń udostępnił, bystry czytelnik może się tylko domyślać. Nieświadomy mocy bomby Craiden odpala ładunki i przyczynia się do zniszczenia trzeciej części Oblężenia. Następnie udaje się na rokowania z księżniczką i jej doradcami, przekonany, że to on ma asa w rękawie. Idealistycznie nastawiona, a jednocześnie bardzo dobrze zorientowana w sytuacji politycznej Arion i silny, aczkolwiek krótkowzroczny Craiden (który ciągle kojarzył mi się z Conanem Barbarzyńcą) prezentują dwa odmienne punkty widzenia wielu spraw. Faktem jest, że co jakiś czas Wieża i Oblężenie prowadzą rozmowy, z których nic nie wynika. Trudno zatem mieć nadzieję, że tym razem będzie inaczej.

Akcja powieści toczy się dwutorowo i jest prezentowana z punktu widzenia kilku bohaterów: księżniczki Arion, Craidena, doradcy Arion, senator Rymer, młodej dziewczyny Gei i generała Mardu. Początkowo czytelnikowi trudno się zorientować w sytuacji, gdy na scenę wychodzi młoda władczyni, a jej przybocznym okazuje się być wielki gadający i inteligentny szczur. W dodatku na jednej płaszczyźnie Arion rozmawia z Craidenem. Równolegle śledzimy podróż generała Mardu przez zniszczone wybuchem miasto i jego starania, by dotrzeć do przywódcy klanów. Trzeci wątek dotyczy młodej dziewczyny Gei, która sobie tylko wiadomymi sposobami dostała się do Oblężenia i spotkała Craidena. Dopiero po jakimś czasie elementy fabularnej układanki zaczynają się łączyć w całkiem zgrabną całość i można sobie zacząć spekulować, o co tutaj tak naprawdę chodzi. Trzeba przyznać autorowi, że zaserwował czytelnikowi niezłą, intelektualną porcję rozrywki, gdyż nie ma nic przyjemniejszego, niż dociekanie kto jest kim i dlaczego coś zostało zrobione tak a nie inaczej.

Odbiór powieści znacznie utrudniają opisy działania różnych urządzeń oraz słownictwo typowe dla fantastyki naukowej. Poza tym uważam, że historia zawarta na 600 stronach z powodzeniem zmieściłaby się na 400. Wędrówka Mardu podziemnymi tunelami miała zapewne na celu ukazanie ogromu zniszczeń, dokonanych przez bombę, ale tak naprawdę kończy się ona z tak niespodziewanym wynikiem, że czytelnik zadaje sobie pytanie w stylu: "no i po co to było?". Dziwiła mnie też niesamowita wytrzymałość bohaterów na zmęczenie, zranienia i ból, ale w końcu gdy się jest sztucznie ulepszonym, ma się na sobie osłonę z nanitów i podwójną liczbę niektórych narządów wewnętrznych, to faktycznie wydaje się to dość logiczne.

Pochwała należy się autorowi za zakończenie powieści i nie mam tu na myśli wątku bohaterów, a przyszłosci planety i o ile dobrze zrozumiałam, po tysiącach lat historia zatoczyła koło i znowu wszystko musi ruszyć od nowa.

Mimo trudności w odbiorze, książka mi się podobała, bo autor pozostawił czytelnikowi duże pole do snucia domysłów i własnych teorii. Im dłużej o tym myślę, tym więcej szczegółów dostrzegam. Dlatego, jeśli lubicie fantastykę naukową i świat odległej przyszłości, to jest to książka dla Was. Nie można oczywiście pominąć miłośników prozy tego autora i czytelników lubiących autorskie niedopowiedzenia. Ostrzegam, że nie będzie to łatwa lektura. Jeśli zaś o mnie idzie, mam dużą satysfakcję, że przeczytałam tę książkę, bo takie historie w dobie czytelniczej łatwizny stanowią wartość samą w sobie.

Dział: Książki
sobota, 02 luty 2013 08:28

Opowieści praskie

"Opowieści praskie" - tytuł iście intrygujący, a książka niby taka niepozorna. Nie jest to moje pierwsze spotkanie z twórczością Tomasza Bochińskiego, więc wiedziałem, czego można się spodziewać - co może mnie spotkać na warszawskiej Pradze. Można w tym miejscu powtórzyć za jedną mądrą osobą, która skreśliła słów kilka w przedmowie książki, że autor chce nam ukazać swoją "ukochaną" część Warszawy trochę w innym świetle. Widać, że sam pochodzi z tytułowej Pragi - dzielnicy, po której obcemu strach się poruszać. Autor stara się uchować od zapomnienia klimat, jaki kryje się w starych kamienicach, pokazać młodemu czytelnikowi "kawałek" historii z życia miasta - dzielnicy.

Całość składa się z krótkich i długich opowiadań, które przepełnione są barwnymi bohaterami i humorem. W historii "Menelska Ballada. Kina na Małej" wszystko rozgrywa się na tytułowej ulicy. Przyjeżdża ekipa filmowa, która zamierza kręcić zdjęcia do filmu z czasów II Wojny światowej. Jak zawsze w takiej sytuacji jest wielu gapiów, ale trafiają się także podwórkowi biznesmeni, którzy polują na rekwizyty filmowe. Dlatego też jeden z filmowców postarał się o przychylność miejscowych, aby nic nie zginęło. Nie wszystko jednak poszło zgodnie z ustaleniami i jeden z rekwizytów zaginął. Miejscowi uznali to za ujmę na honorze i bardzo szybko, bo już tego samego dnia odnaleźli zgubę, ale kłopoty się nie skończyły.

Na przeciwnym "biegunie" - czyli z historii dłuższych mogę zaproponować opowiadanie "Cudowny wynalazek Pana Bella". W tej historii główny bohater pewnego dnia przynosi do domu stary aparat telefoniczny, który ładnie się będzie komponował w remontowanym mieszkaniu. Jakież jest jego zdziwienie, kiedy okazuje się, że urządzenie działa, a do tego rozmówczynią jest młoda kobieta o aksamitnym głosie - balsam dla duszy zszarpanej niedawnym rozstaniem. Tajemnicza nieznajoma w pełni zaabsorbowała naszego bohatera, który zaczął się w niej podkochiwać. Ludzie na osiedlu, a nawet w najbliższym otoczeniu uważali go za wariata, gdyż zaczął chodzić do biblioteki, rozpytywał o różne sprawy związane z zakładem fotograficznym.

Kolejną historią, którą przytoczę jest "Bardzo Zły". Po tytułowej dzielnicy grasuje tajemniczy zabójca, który likwiduje ważne postacie świata przestępczego. Zarówno policja, jak i inne służby śledcze nie mogą go złapać. Dopiero grupa przyjaciół z Profesorą i Desantem na czele poprzez swoje prywatne dochodzenie namierza sprawcę. Dzięki temu również odkrywają dawno zapomnianą część Pragi - system kanałów, którymi przemieszczali się powstańcy podczas wojny. Samo odkrycie nie rozwiązuje całej zagadki, a nawet ją komplikuje, ponieważ to coś niewyjaśnionego, nienazwanego przybliża bohaterów do rozwiązania tajemnicy. Za pośrednictwem powyższych opowiadań autor próbuje uchronić od zapomnienia dzielnicę dawnych lat, pokazać kim jesteśmy. Stara się nam zademonstrować, jak wygląda życie obecnie, ale również jak dzielnica wyglądała kiedyś, przybliżyć nam kilka faktów, które rozgrywały się na tym terenie oraz co najważniejsze pokazać, że wcześniej Praga nie była tak niebezpiecznym miejscem.

Ciekawym rozwiązaniem, jakie zastosował Bochiński w swojej książce jest połączenie dwóch opowiadań w całość - jednak czytając wnioskujemy, że są to odrębne historie z innymi bohaterami. Mam tu na myśli opowiadania "Cudowny wynalazek Pana Bella" oraz "Druga liga". W pierwszym opowiadaniu pojawiają się wątki z dobrze nam znanymi postaciami, jednak wykreowane zdawkowo, drugoplanowo - dotyczy to Desanta. Natomiast w tym drugim opowiadaniu, poznając perypetie w/w osoby dowiadujemy się, co było dalej i od razu w myślach przywołujemy wcześniejszą historię - widzimy ją od innej strony. W opowiadaniu "Druga liga" autor skupia się przede wszystkim na pamięci o przodkach, która jest częścią naszej tożsamości, tradycji. Jest to równie ważny aspekt naszego życia, ponieważ zapominając o naszych bliskich lub pochodzeniu stajemy się duchami.

Na uwagę zasługują także dwie krótkie historie z serii Menelska Ballada - pierwsza to "Gołąb w pokoju", w której Bochiński stara się ukazać zapomnianą, "wymarłą" społeczność gołębiarzy, która mieszkała na warszawskiej Pradze i której nikt nie rozumiał, a raczej traktował jak zło, ponieważ ptaki przeszkadzały i brudziły. Jednak wcześniej wspomniana społeczność od zawsze była częścią Pragi, a tego już nikt nie zmieni i trzeba o tym wiedzieć, gdyż czasy się zmieniają, a pamięć jest ulotna Drugą historią serii jest opowiadanie "Bułki"; całość rozgrywa się przed jednym ze sklepów, gdzie główny bohater spotyka na ławce biedną osobę proszącą nie o parę groszy na wino, ale otwarcie mówi - "kup mi jeść człowieku ...". Jak to przeważnie bywa, potrzebujący został zignorowany, a po pewnym czasie, gdy przechodzeń przypomniał sobie o biedaku pobiegł do sklepu, ale jego już tam nie było. Przysiadł na tej ławce i porozmawiał ze staruszką, która wszystko mu wyjaśniła. Takie sytuacje zdarzają się nie tylko w Warszawie, ale w każdym mieście i przynajmniej raz każdy z nas się z nią spotkał. Jednak ogólna "znieczulica" oraz pęd za podobno ważnymi sprawami sprawia, że nie widzimy takich błahostek, a dla niektórych są to poważne rzeczy. Jeśli sami nie zmienimy czegoś w sobie, chociaż jednego pierwiastka, to będziemy się zatracać, zapominać, a wtedy stajemy się duchami bez wspomnień i tożsamości.

Cała antologia napisana jest w ciekawy sposób, przyciąga czytelnika i sprawia, że już po pierwszej historii zostajemy owładnięci mistyką tego miejsca. Dzięki tej książce autor chce pokazać nam, że w każdym mieście czy wiosce możemy odnaleźć ciekawe miejsca, spotkać interesujących ludzi, odkryć niesamowite opowieści. Przecież "lokalny patriotyzm" jest w każdym z nas czy tego chcemy, czy nie, a co jest piękniejsze od odkrywania tajemnic swoich rodzinnych stron. Czytając "Opowieści praskie" nabieramy ochoty, aby wybrać się do stolicy i pooglądać ulice i zakamarki, w których rozgrywała się akcja poszczególnych opowiadań. Sam autor posiada warsztat pisarski, który pozwala mu dowolnie kreować postacie i światy, a co za tym idzie tworzyć ciekawe historie, pełne mistyki. Przecież każdy z nas uwielbia historie z dreszczykiem opowiadane nam przez dziadków czy rodziców.

Książka dedykowana jest młodzieży, jak również starszym czytelnikom, gdyż czytając sami zaczynamy wspominać swoje dzieciństwo, naszych dziadków i inne wydarzenia jakie miały miejsce w dawnych latach.

Dział: Książki
sobota, 02 czerwiec 2012 08:25

Player One

„Player one" Ernesta Cline'a wpisuje się w nurt książek zawierających motyw gier komputerowych. „Hyperversum", „Kroniki awatarów", czy „Erebus" to tytuły, które próbują podjąć ten temat, aczkolwiek nie zawsze im się to udaje. Książki ze wzniosłymi rekomendacjami na okładce w stylu „Najlepsza powieść science fiction 2011" zawsze wzbudzają słuszny sceptycyzm. Jednakże w przypadku „Player one" w pełni zgadzam się z tym stwierdzeniem, a jeśli chcecie wiedzieć, dlaczego – sprawdźcie poniżej.

Graczy na pewno ucieszy informacja, że w 2044 roku cały świat gra w jedno darmowe MMORPG (grę fabularną online) Oasis, o niewiarygodnej grafice, pozwalającej na najwyższy stopień wciągnięcia. Do minimalnej interakcji potrzebny jest sprzęt na oczy i ręce, a także spokojne miejsce, w którym można zalogować się do gry. Z tym ostatnim ciężko jest szczególnie dla Wade'a, nastolatka, żyjącego w stosie – górze przyczep, pełnych uchodźców. Świat wokół podupadł i chyli się ku zagładzie, a światełko nadziei milionom ludzi zaoferował James Halliday, który niegdyś dał im równoległą rzeczywistość w postaci Oasis. Teraz otrzymali od niego nowy cel życia w postaci wielkanocnego jaja, konkursu, w którym do wygrania jest cała fortuna geniusza. Pierwszy krok na drodze do zwycięstwa postawił właśnie Wade, pięć lat później. A świat oszalał.

„Kiedy wokół wszystko się wali, a my możemy porozmawiać tylko ze swoim zarządcą systemowym w komputerze, to wiadomo, że spieprzyliśmy sobie życie."

Wizja przyszłości Ernesta Cline'a jest pesymistyczna. Chociaż jest to niewiarygodne, łatwo mi wyobrazić sobie, jak wszyscy wokół stopniowo zaczynają tracić ochotę do życia, powoli przenosząc się do wirtualnej rzeczywistości Oasis. Tam każdy może być kim chce, stworzyć postać na swoje podobieństwo lub wręcz przeciwnie. Granice się zacierają i w ogromnym świecie, pełnym nieograniczonych możliwości wydaje się być lepiej niż w realu, gdzie bieda i głód zaglądają w oczy ze wszystkich stron. Któż z nas nie wybrałby tego potencjalnie lepszego świata? Pisarz przedstawia nam twór Hallidaya równocześnie jako zbawienie i zgubę ludzkości. Chociaż w 2044 roku nadal mamy Youtube'a, a postęp technologiczny jest ogromny, powinniśmy starać się, żeby na Ziemi nadal istniała chęć do życia.

Świat Oasis i wielkanocne jajo jego autora to pomysł genialny, także w swojej formie. Usatysfakcjonuje on szczególnie fanów gier komputerowych, ale także pasjonatów lat 80. Książka stanowi swoisty hymn pochwalny na ich część. Jeżeli ktoś lubi te czasy lub się nimi interesuje, to bardzo szybko odnajdzie się w realiach książki i wyłapie wszystkie smaczki i zagrywki słowne, których Cline umieścił naprawdę wiele. Cały konkurs polega na odszyfrowaniu zagadek, które Halliday powiązał ze swoim ukochanym dziesięcioleciem. Wraz z Wadem poznajemy losy powstawania pierwszych komputerów i gier, fantastyczne seriale i filmy z tamtych lat, a także muzykę. Nigdy mnie to szczególnie nie fascynowało, aż do teraz. Żałuję, że nie poznałam tamtych czasów, a czytelnicy, którzy je pamiętają na pewno będą świetnie się bawić, odkrywając ponownie swoje dzieciństwo. Jedynymi mankamentami, które mnie rozpraszały było tłumaczenie skrótów związanych z grami (NPC, PVP) jednakże jeśli ktoś nie grał nigdy w MMORPG, nie będzie mu to przeszkadzać.

„Player one" łączy w sobie science fiction z niezwykle emocjonującym thrillerem. Wade wraz z przyjaciółmi, poznanymi w wirtualnym świecie, musi podjąć wyzwanie i nie dać wygrać grupie Szóstek – ludzi, którym zależy na zwycięstwie, aby przejąć świat Oasis i uczynić go komercyjnym piekłem. Z ogromnym zapleczem pracowników i pieniędzy stanowią bardzo groźnego wroga, który nie powstrzyma się nawet przed morderstwem w rzeczywistym świecie. Do końca książki nie jesteśmy pewni, czy głównemu bohaterowi uda się ich pokonać, jednakże gorąco mu kibicujemy. Jest on postacią całkowicie z krwi i kości, którą Cline przedstawił w wiarygodny sposób. Śledzimy jego wzloty i upadki, wraz z nim dochodząc powoli do emocjonującego finału.

Ernest Cline stworzył przyszłość, w której świat nie jest przyjaznym miejscem, a ludzie uciekają do wirtualnej rzeczywistości, pełnej nieograniczonych możliwości. Wraz z Wadem przeżyjemy niezapomnianą przygodę będąc równocześnie w dwóch miejscach i czasach na raz – na Ziemi i w Oasis, w 2044 roku i w latach 80. Tytuł „najlepszej powieści science fiction 2011" jak najbardziej należy się tej powieści i po prostu trzeba ją poznać!

Dział: Książki