×

Ostrzeżenie

JUser::_load: Nie można załadować danych użytkownika o ID: 1942.

Rezultaty wyszukiwania dla: Jez

wtorek, 12 luty 2013 12:50

Pomnik Cesarzowej Achai, t.2

Drugi tom długo wyczekiwanego cyklu „Pomnik Cesarzowej Achai" ponownie przenosi nas do niezwykłego świata stworzonego przez Andrzeja Ziemiańskiego, w którym liczne elementy fantastyki mieszają się z alternatywną historią Polski z czasów dwudziestolecia międzywojennego.

Akcja powieści stanowi niemal bezpośrednią kontynuację wydarzeń przedstawionych w pierwszym tomie. Polskie służby wywiadowcze, które uratowały poprzednio oddział żołnierzy Arkach, postanawiają nawiązać kontakty dyplomatyczne z przedstawicielami cesarzowej. Wkrótce okazuje się, że choć Polacy występują jako sojusznicy, nie przybyli tu jedynie w celach zwiadowczych. Towarzysząca im ekipa tajemniczych naukowców ma wyraźnie swoje własne, tajne plany, które wiążą się z sanktuariami Potworów w Wielkich Lasach. Jednocześnie w stolicy Cesarstwa zawiązuje się spisek mający na celu obalenie znienawidzonej tyranii rządzących – całe państwo coraz bardziej chwieje się w posadach.

Bardzo spodobała mi się wizja świata, którą zaprezentował autor. Bądź co bądź, raczej rzadko jesteśmy świadkami sytuacji, w której Polska występuje w roli mocarstwa i rozdaje pionki w grze, która toczy się o losy całego świata. Rzeczpospolita w powieści Ziemiańskiego to kraj silny, nowoczesny, posiadający świetnie wyposażoną armię i szukający kolonii na nowo-odkrytych terenach. Wizja to kusząca i naprawdę świetnie się ją czyta, aż szkoda, że prawdziwa historia tak nie wyglądała.

Świetnym pomysłem było zestawienie dwóch całkowicie różnych światów – nowoczesnego pod postacią Polaków, posługujących się zaawansowaną technologią oraz antycznego Cesarstwa Arkach, w którym główną siłę stanowi magia, a dopiero potem nowinki techniczne. Początkowo, uzbrojeni w broń maszynową oraz urządzenia elektroniczne, niezwykli przybysze przypominają nieco białych kolonistów urastających w oczach tubylców do rangi półbogów. Są też podobnie jak oni nieco zadufani w sobie i sceptyczni wobec wiedzy oraz osiągnięć mieszkańców świata po drugiej stronie Gór. Na szczęście dość szybko mają także okazję przekonać się, że od antycznej cywilizacji mogą nauczyć się równie wiele, jak sami są w stanie jej zaoferować.

Z przyjemnością mogę stwierdzić, że drugi tom cyklu jest znacznie lepszy od pierwszego. Poprzednio na powieść składały się dwa niezależne od siebie wątki, które dopiero w końcowych rozdziałach splotły się ze sobą. Wprawdzie i tym razem jesteśmy świadkami dwóch oddzielnych historii, jednak znacznie spójniej zostały one ze sobą powiązane, dzięki czemu czytelnikowi łatwiej jest zorientować się w fabule. Ponadto w porównaniu z pierwszym tomem, widać także różnicę w języku, jakim posługuje się autor – od razu rzuca się w oczy mniejsza ilość wulgaryzmów, które mogły razić podczas lektury poprzedniej części.

Muszę niestety zauważyć, że opis wydawcy nijak ma się do treści książki. Możemy przeczytać, że Pomnik cesarzowej jest potężny i wzbudza strach. Nadchodzi czas silnych kobiet i równoległych światów. Ziemiański jak nikt inny zderza dwie odległe cywilizacje i systemy wojskowe. Tekst, jak widać, jest wyjątkowo lakoniczny i składa się z zaledwie trzech zdań, z których dopiero ostatnie zgadza się z fabułą książki. Dwa pierwsze sugerują, że ich autor nie przeczytał książki. Pomnik cesarzowej pojawia się jedynie jako mrzonka, jedna z legend, za którą podąża kilkoro bohaterów, jednak nawet oni sami nie wiedzą, co dokładnie stanie się, gdy go odnajdą. W żadnym z fragmentów nie pojawia się jakakolwiek informacja na temat władzy lub mocy, jaki miałby posiadać, a tym bardziej wywoływać w kimkolwiek uczucie trwogi. Z kolei czas silnych kobiet w Cesarstwie nastał tysiąc lat wcześniej dzięki Achai – to kobiety zostają władczyniami i to one stanowią trzon armii. Można odnieść natomiast wrażenie, że ich czas właśnie powoli dobiega końca, a nie się rozpoczyna...

Drugi tom cyklu „Pomnik Cesarzowej Achai" to świetna powieść fantastyczna, w której przygoda, magia i tajemnice mieszają się z brutalnością wojny oraz politycznymi intrygami. Książkę czyta się szybko i przyjemnie, wciąga już od pierwszych stron, a końcowe rozdziały pozostawiają uczucie niedosytu, które sprawi, że z niecierpliwością wypatruję już zapowiedzi trzeciego tomu. Serdecznie polecam.

Dział: Książki
czwartek, 12 styczeń 2012 12:44

Achaja, t.1

„Achaja” to jedna z najgłośniejszych powieści Andrzeja Ziemiańskiego. Pierwszy tom trylogii ukazał się w 2002 roku, a jednak historia ta nadal wzbudza wiele kontrowersji i wywołuje gorące dyskusje wśród czytelników. Choć autor sam klasyfikuje się jako pisarz science fiction, w „Achai” znajdziemy również, a może przede wszystkim, elementy fantasy.

W pierwszym tomie akcja podzielona jest na trzy wątki, które pozornie nie mają ze sobą nic wspólnego. Przeplatają się one na zmianę w kolejnych rozdziałach. W kolejnych tomach wątki te są kontynuowane, jednak rozdziały są dłuższe i wątki się przenikają. Najpierw poznajemy główną bohaterkę, tytułową Achaję, piętnastoletnią księżniczkę, jedyną córkę Archentara, jednego z siedmiu Wielkich Książąt Królestwa Troy. Jest dziewczyną niezwykle inteligentną, piękną, wykształconą i wysportowaną. Mogłoby się więc wydawać, że czeka ją wspaniałe, dostatnie życie. Nic bardziej mylnego. Młodsza od niej macocha dzięki sprytowi i wpływowej rodzinie sprawia, że Achaja najpierw trafia do wojska jako zwykły rekrut, a następnie dostaje się do niewoli. Od tego momentu jej życie zmienia się diametralnie – delikatna księżniczka zostaje niewolnicą z wypalonym na pośladku znakiem, czyli zgodnie z ówczesną mentalnością nikim. W obozie niewolników przechodzi metamorfozę – po kilku latach poznajemy nową Achaję – silną jak kilku mężczyzn, klnącą jak szewc i bardziej niebezpieczną w starciu niż najbardziej jadowity wąż. W końcu ucieka na wolność, ale nie jest jej dane cieszyć się szczęściem. Za każdym razem gdy mogłoby się wydawać, że już je znalazła, coś lub ktoś staje jej na drodze.

Kolejnymi bohaterami jest dość niezwykła para – stary skryba świątynny Zaan i były galernik Sirius. Do ich spotkania dochodzi w momencie, gdy w zasadzie żaden z nich nie ma nic do stracenia i szybko nawiązuje się między nimi prawdziwa przyjaźń. Największym marzeniem Zaana jest, by jego imię zostało zapamiętane przez wieki, a nadzieję na jego realizację widzi w Siriusie. Wspólnie dokonują oszustwa tak wielkiego, że aż nieprawdopodobnego, a które zmieniło losy całego świata.

Trzeci wątek to historia Mereditha, czarownika na dworze Archetara, który po spotkaniu z jednym z bogów, podejmuje się szaleńczej misji i który poszukuje demonów, by w końcu znaleźć jednego w najmniej oczekiwanym miejscu.

Akcja powieści toczy się, jak stwierdzają to sami bohaterowie, w ‘antyku’ na planecie bardzo podobnej do Ziemi. Skąd wiemy, że nie jest to Ziemia? Pojawia się tu motyw Ziemców, czyli innymi słowy nas, mieszkańców innej planety, największe zło wszechświata… Choć jest to powieść zaliczana do gatunku fantasy nie znajdziemy tu ani elfów, ani krasnoludów, jedynie plemię Potworów niewiele różniących się od ludzi, i kilku czarodziejów, których najlepsze lata już minęły. Choć nie ma tu wielu państw, zaskakuje bogactwo kulturowe i różnorodność systemów władzy. Mamy więc Królestwo Troy, składające się z siedmiu Wielkich Księstw, ogromne i potężne Cesarstwo Luan z systemem niewolniczym, haremami i Wielkim Imperatorem, który skojarzył mi się z sułtanem z dalekiego wschodu, maleńkie państwo Luan, gdzie panował matriarchat, a wszelka władza i wojsko spoczywa w rękach kobiet oraz kraj Chorych Ludzi za Wielkim Lasem, ojczyznę wielu niezwykłych wynalazków.

Jak już wspomniałam, akcja powieści toczy się, gdy antyk chyli się ku upadkowi. Sami bohaterowie kilkukrotnie wspominają, że oto kończy się epoka i nic nie będzie takie jak dawnej. Największą rewolucję wprowadziła broń palna – muszkiety, pistolety i armaty, ale możemy też dostrzec inne współczesne przedmioty – gdzieś mieszczanka pcha dziecięcy wózek, weteran jedzie na wózku inwalidzkim, żołnierz pali papierosa, a w trakcie zarazy prowadzi się badania statystyczne.

„Achaja” pełna jest przemocy i okrucieństwa, jesteśmy świadkami nie tylko wojny, ale także tortur, czy wręcz sadyzmu. Również język, jakim posługuje się większość bohaterów wielu razi – jest bardzo prosty i pełen przekleństw. Ma to jednak swoje uzasadnienie – nie usłyszymy nic gorszącego od księżniczek czy czarowników, jednak nie można oczekiwać, że prości żołnierze będą mówić do siebie piękną polszczyzną. Cóż, gdyby usunąć wszystkie przekleństwa, z wielu dialogów niewiele by zostało, na tym jednak polega atmosfera tej książki. Ziemiański udowadnia nam, że świat nie jest idealny, a wręcz przeciwnie, że jest pełen zła, nienawiści i intryg, a władzy nie da się sprawować bez ubrudzenia sobie rąk. Liczą się tylko pieniądze i znajomości, a przysłowiowe „ręka rękę myje” jest jak najbardziej prawdziwe. Wszystko można załatwić, nawet zatuszowanie zabicia na ulicy przy świadkach wrogich sobie ludzi, co widać w przedstawionym poniżej raporcie, który jednocześnie pokazuje humor, z jaką jest napisana powieść:

Pięciu z nich zastrzeliło się z własnych kusz, w tym trzech za pierwszym razem nie wycelowało dobrze i musieli ponownie założyć bełty, by nimi się razić. A jeden to strzelił do siebie aż cztery razy, zanim wycelował dobrze i się ubił... (...)
Jeden natomiast z obcokrajowców musiał czuć do siebie szczególny żal. Najpierw sam raził się z kuszy, chcąc pewnie ugodzić się w samo serce, ale nie wycelował dobrze, raniąc swą nogą od tyłu w łydkę. Następnie zaczął okładać się kolbą kuszy, a potem zadał sobie siedemnaście ciosów własnym nożem, godząc w klatkę piersiową, ale głównie właściwie, to w plecy... (…)
... następnie wyrwał z płotu pozłacaną sztachetę i dalejże się nią okładać okrutnie, co zeznali jak następuje świadkowie...(...)
... następnie zawzięty okrutnie na swój żywot samobójca wdrapał się na mur okalający park i skoczył na trawę oddając ducha...

Jak wszystko jest względne, gdy w grę wchodzą pieniądze, dobrze obrazuje także epizodyczna historia chłopa, któremu uprowadzono córkę. Cierpiał okrutnie pokrzykując A córeczka taka dobra, taka robotna była, jednak szybko zmienił zdanie, kiedy dowiedział się, że za jej ratunek musi zapłacić No… Ale córa za dobra to nie była. I do roboty nieskora.

Ziemiański stworzył bardzo ciekawe główne postacie, barwne i wielowymiarowe, mające w sobie wiele dobra, ale równie wiele, a może nawet więcej zła. Każda z nich przechodzi metamorfozę, czy są to przemiany wiarygodne i realne? Niezupełnie (choćby przykład Achai), ale to naprawdę nie ma znaczenia, bo w trakcie czytania po prostu nie zwraca się na to uwagi.

Ponadto „Achaja” ma jeszcze jeden niesamowity plus, a mianowicie „szermierzy natchnionych”. Tego pomysłu muszę autorowi szczerze pogratulować, bo jestem nim zafascynowana. Szczegółów zdradzać nie będę, trzeba to po prostu przeczytać.

No dobrze, czy więc znalazłam w tej powieści coś, co mi się nie spodobało. Otóż tak i to niestety niejedno… Przede wszystkim „Achaja” jest bardzo niespójna. Pierwszy tom czyta się rewelacyjnie, historia jest ciekawa i dynamiczna, budzi naprawdę duże nadzieje. Tom drugi też jest niezły, choć różni się pierwszego stylem, jest zdecydowanie najbardziej wulgarny biorąc pod uwagę słownictwo. Trzeci tom jest zdecydowanie najsłabszy, nie dość, że tempo akcji spada, to jeszcze autor zbyt często wybiega w przyszłość. Był w nim również fragment, który po prostu ominęłam, bo nie byłam w stanie czytać – opis pocisku wchodzącego w ciało, który zajmował kilka stron. Zupełnie niepotrzebny i nie pasujący do reszty tekstu. Jestem także zawiedzona tym, że autor poruszył kilka wątków, jednak potem całkowicie je porzucił, np. wątek Ziemców i Cichych Braci.

Nie spodobała mi się jeszcze jedna rzecz, a mianowicie przedstawienie kobiet w powieści. Owszem mamy tu całą plejadę różnych osobowości, od prostych chłopek, przez żołnierzy, nałożnice, aż po księżniczki. Jedne są odważne, inne tchórzliwe, piękne i brzydkie, bogate i biedne. Wszystkie jednak, niezależnie od inteligencji i wykształcenia, okazują się momentami po prosty głupiutkie. Bo jak inaczej określić oddział elitarnej kobiecej jednostki żołnierskiej, która po wtargnięcia do wrogiego miasta, zamiast wykonywać rozkazy, na widok pięknych sukien rzuca karabiny i zaczyna się wielkie strojenie? No ręce mi opadły…

Zastanowiło mnie także zakończenie losu Achai. Mam wrażenie, że autor zapomniał o pewnym szczególe, który dokładnie opisał w tomie drugim, a na koniec nie dość, że go zignorował, to jeszcze całkowicie mu zaprzeczył. Brzmi to niejasno, nie chcę jednak psuć zakończenia powieści.

Trzeci tom zamyka trylogię o Achai, „ale nie jest to koniec historii jej życia”, jak. czytamy na ostatniej stronie. Ziemiański długo czekał z kontynuacją, jednak już w marcu tego roku ma się ukazać pierwszy tom serii „Pomnik Cesarzowej Achai”, na który czekam z niecierpliwością.

Podsumowując, mimo pewnych niedociągnięć i zgrzytów, powieść uważam za rewelacyjną. Polecam i zapewniam, że lektura „Achai” jest warta tych kilku nieprzespanych nocy.

Dział: Książki
poniedziałek, 12 październik 2009 12:24

Rydwan bogów

Nie trzeba mnie było zachęcać do przeczytania „Rydwanu Bogów” Aleksandra Kowarza. Po pierwsze, książka łączy w sobie gatunki literackie, które od zawsze mi jakoś podchodziły, a więc przygodę, odrobinę horroru i fantasy, z umiłowaną dziedziną nauki – historią. Po drugie – chyba jednak dużo istotniejsze – wiedziałem, czego się mogę spodziewać. Zanim powieść przepoczwarzyła się w kilkusetstronicową książkę, miałem już za sobą lekturę kilku pierwszych rozdziałów.

Autor, mimo że debiutant, zdążył już zaciekawić mnie swym stylem, publikując „Rydwan…” oraz kilka opowiadań w Internecie. Z niekłamaną przyjemnością więc postanowiłem przypomnieć sobie bohaterów, znajomość przygód których urwała się tak raptownie wiele miesięcy wcześniej, gdy było już pewne, że powstanie książka.

Fabuła jest żywa, nie daje możliwości odsapnięcia choćby przez chwilę. Wciąga czytelnika, niczym wir. Zmusza do wysiłku, każąc mu nieomal wędrować wespół z bohaterami. Czytelnik stopniowo poznaje kolejne postacie, którym będzie towarzyszył nie tylko we współczesnej Polsce, nie tylko w starożytnym Egipcie, ale również w światach alternatywnych, do których wiodą niedostępne zwykłym śmiertelnikom drogi.
Główną postacią powieści jest fotoreporter „Explorera” Andrzej Stawicki. Zanim jednak zdąży się dowiedzieć, jak potężnym siłom przyjdzie mu wyjść naprzeciw, będzie musiał zebrać grupę ludzi, którzy mu pomogą. Odnajdzie ich w Kazimierzu Dolnym podczas zasłużonego urlopu. I niemal natychmiast pochłonie go przygoda. Zmierzy się z magią, strzegącą równowagi pomiędzy dwiema siłami rządzącymi Naturą – Bytem i Niebytem. Zostanie przeniesiony do innego wymiaru, odbywając podróż nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie. Na koniec zaś dowie się, że uważać powinien nie tylko na wrogów, ale również na towarzyszy podróży, przynajmniej niektórych. Okazuje się bowiem, że tytułowy Rydwan Bogów to pokusa, której nie każdy potrafi się przeciwstawić.

Wnikając głębiej w szczegóły i powtarzając się z lekka, losami Andrzeja i jego towarzyszy kierują dwie walczące ze sobą, ale również wzajemnie się uzupełniające siły – Byt i Niebyt. To od nich wywodzą się największe znane ludzkości religie. Wiara w bogów jest niczym innym, jak uświadomieniem sobie, że istnieje coś, co z grubsza można nazwać Dobrem i Złem, Ładem i Chaosem, Jin i Jang, Horusem i Setem. Lecz nazwy bóstw, to już naprawdę nieistotny szczegół, bo mogą brzmieć tak różnie, jak nieograniczona jest ludzka wyobraźnia. Prawdziwa i niepodważalna jest wiara w Byt i Niebyt, pierwiastki trwające w odwiecznym sporze. Bezsprzeczne jest również to, iż Rydwan Bogów to potężny artefakt, do którego roszczą sobie prawa obie siły. Przez jedną stronę zwany Okiem Horusa, przez drugą – Okiem Seta. I przez obie pożądany. Tymczasowo pozostaje ukryty pod opieką wyznawców Bytu, którego odwieczny protagonista nie spocznie jednak, dopóki nie zawładnie dającym potęgę przedmiotem. Jakie w całym tym galimatiasie szanse ma grupka zwykłych – no, w kilku przypadkach nie tak zwykłych, ale nie uprzedzajmy faktów – ludzi, mierzących się z mocami zbyt potężnymi, aby objąć je rozumem? Na to pytanie trzeba sobie odpowiedzieć samemu, sięgając po książkę Aleksandra Kowarza „Rydwan Bogów”.

Ze swojej strony gorąco polecam. Połączenie żywej, pełnej akcji fabuły z łatwym w odbiorze językiem, nie zatrzymującym czytelnika na każdym zdaniu, jest świetnym prognostykiem dla każdego debiutanta. Dobrze wróży na przyszłość. Oby więcej takich debiutów.

Dział: Książki
wtorek, 12 październik 2010 12:21

Banita

Fabuła może i nieskomplikowana jak budowa podogonia, ale za to jakie wykonanie. Jednak to przecież Jacek Komuda, prawda? Komuda, który, niczym Stephen King, potrafi wziąć pozornie mało interesujący temat i przekuć go w zajmującą powieść.

Bo i cóż tu mamy? Grupkę przemyskich ladacznic, wynajmujących karczemnego zabijakę do pozbycia się pewnego magnata, który zabija sobie czas zabijaniem koleżanek tychże po fachu. Widziałem to co najmniej w jednym filmie, westernie nawiasem mówiąc. I jeżeli dobrze zrozumiałem autorską notkę dziękczynną na końcu książki, być może szykuje się też jakiś rodzimy, filmowy eastern – ja jednak nie o kinematografii chciałem dywagować, a o książce właśnie przeczytanej (proszę, oto prawdziwa magia prozy Komudy – zaczęło mi się udzielać stylistycznie).

Do rzeczy. Bohatera powieści znamy już z innych ksiąg tego Autora. To nie kto inny, jak sam Jacek Dydyński, stolnikowic sanocki, były towarzysz husarski, którego na zupełnie innym froncie stopniowo poznajemy w „Samozwańcu” t.1 i t. 2. Tutaj mozoli się z trudną rolą tytułowego banity. Właśnie co opuścił starościński loszek, obity i ograbiony, słowem goły niczym przysłowiowy święty turecki. Z zazdrością spogląda na konnych panów braci – on ma jeno szablę, przytroczoną do pasa zwykłym sznurkiem, i nic poza nią. Jest w potrzebie. Nic zatem dziwnego, że propozycja frywolnych pań jest zadaniem pomyślanym wprost dla niego.

Choć akcja obraca się w XVII wieku, czyli w czasach pod względem respektowania prawa zdecydowanie mało chlubnych, to jednak jakieś prawo istnieje i nawet ktoś taki jak hrabia Mikołaj Potocki nie może się wynosić ponad nie. Owszem, szczególną przyjemność sprawia mu mordowanie ladacznic, ale każdy z tych czynów z własnej i nieprzymuszonej woli odpokutowuje, czy to odbywając karę w wieży starosty, czy leżąc krzyżem przed kościelnym ołtarzem – można by rzec: krynica praworządności. Dziwną miarą, pań lekkich obyczajów to nie wzrusza i nie życzą sobie być mordowanymi. Zlecają Jackowi Dydyńskiemu o tyle trudne zadanie, że sam musi je wykonać zgodnie z literą prawa. A to nie jest takie proste, bo jeśli się nie postąpi według pewnych procedur, zamiast spędzić kilka tygodni w lochu, odda się głowę katu.

Powieść o nienawiści, ale i o miłości, i to nie byle jakiej, takiej na zabój. Powieść o oddaniu ale i o zdradzie. Czyta się ją jednym tchem, kartki niemalże się same obracają, a finał zbliża się na podobieństwo cwałującej „Czwórki” z obrazu Józefa Chełmońskiego i tylko żal się robi coraz większy, że takie to małogabarytowe i że za chwilę się skończy. Nim się człowiek zdąży zatracić w barwnym świecie kontusza i szabli, już się musi z nim żegnać. Mimo to polecam szczerze choćby dla tych kilkunastu godzin świetnej zabawy. Można też pójść na sposób i dawkować ją sobie stopniowo, powiedzmy rozdział dziennie – jak kto uzna za stosowne.

Dział: Książki
czwartek, 11 listopad 2010 11:22

Sztejer

Conan z Cymerii. Wiedźmin Geralt. Zbój Twardokęsek. Oto kanoniczny przykład twardych sukinkotów, dla których miecz jest podstawowym narzędziem zdolnym rozwiązać wszelkie problemy. Każdy z nich kieruje się własnym poczuciem sprawiedliwości, ten i ów nawet stosuje wymyślony przez siebie kodeks zachowania, ale fakt faktem, że wolą oni supeł przeciąć, niż się biedzić nad rozwiązaniem go. Prości herosi – proste metody.

Bo jeśli jest się najemnikiem, zbójem, czy zabójcą demonów, nie ma czasu na myślenie, zastanawianie się, polemizowanie z przeciwnikiem. Tutaj siła argumentu pada na kolana przed argumentem siły. Do owego zacnego grona rębajłów dołączył właśnie nowy członek. Vincent Sztejer. Czy za lat kilka, lub kilkanaście, każdego nowego literackiego twardego sukinkota będzie się porównywać do Sztejera, tak jak teraz do Conana czy Geralta z Rivii? Czas pokaże. Uważam, że Vincent ma szanse stać się kanonem rębajły, jednak musi zostać spełniony jeden warunek – jego przygody nie mogą się ograniczyć do tej jednej opowieści.

Robert Foryś w dwóch opowiadaniach przedstawił świat, w którym jest miejsce dla kogoś właśnie takiego jak Sztejer, osoby bezkompromisowej, twardej, kiedy trzeba okrutnej i bezwzględnej. Świat post-apokaliptyczny, rodzimy, ale już zupełnie inny niż ten, do którego przywykliśmy. Miejsce, w którym wojna ostateczna doprowadziła do degeneracji gatunku ludzkiego oraz do wszechobecnych mutacji. Pojawiają się znane nazwy, jak ghul, wampirzyca, wodnik czy strzyga, ale na tym się kończy podobieństwo – na nazwach. W rzeczywistości są to istoty poddane długotrwałym deformacjom, o które nie trudno w świecie zniszczonym przez atom. Degeneracja jest w tej opowieści wszechobecna, zwyrodnieniu uległy nie tylko istoty żywe, ale również stosunki międzyludzkie. Religia jedynie z wierzchu przypomina katolicką, w istocie jest jej całkowitym zaprzeczeniem, a jej kapłani to mroczna, wpływowa mafia, którą można traktować na równi z kilkoma innymi gangami mającymi wpływ na życie głównego bohatera. Kazirodztwo i niewolnictwo dopełniają jedynie miary zepsucia, jakiemu uległo człowieczeństwo. Bohater bez miecza i bez wiedzy jak go użyć przy byle okazji, czy nawet bez niej, byłby w tym świecie wręcz nie na miejscu.

Dokładnie taki sam jak Vincent Sztejer, czyli szorstki i wulgarny, jest język opowieści. Czerpie z najniższych ludzkich instynktów, gdzie liczy się pełny brzuch i seksualne zaspokojenie. Nie jest to opowieść dla grzecznych panienek o rozkosznym emo-wampirku uwodzącym nastolatki. Nie jest to opowieść dla subtelnych młodzieńców, przeżywających liryczne cierpienia. To książka, w której o grube słowo można się potknąć niemal na każdej stronie, a główny bohater w chwilach wolnych od szlachtowania mutantów i przeciwników po mieczu i obrzynie, odreagowuje stres dnia codziennego, zaspokajając swe przeogromne libido. Komu nie w smak tak dosadnie ujęta historia, nie powinien sięgać po tę książkę. Tylko, że żyjemy przecież w czasach, w których każdy aspekt życia został poddany brutalnej wiwisekcji, w której dzielenie włosa na czworo to niemalże jedenaste przykazanie i uciekanie od tego jest zwyczajnym oszukiwaniem się. Opowieść, zwłaszcza fantastyczna taka właśnie powinna być – dosłowna. Mogę mówić jedynie za siebie, więc powiem: Przeczytałem powieść Roberta Forysia z niekłamaną przyjemnością, a czas spędzony przy lekturze nie był czasem straconym. Każdy, kto uronił choć jedną łzę za Geraltem z Rivii, niech sięgnie po „Sztejera” – w Vincencie odnajdzie całkiem sporo z wiedźmina.

Dział: Książki
czwartek, 02 grudzień 2010 08:16

Zbieracz Burz, t.1

Kto sieje wiatr, ten zbiera burze. To popularne powiedzenie w tym przypadku jednak nie do końca się sprawdza. Pisząc „w tym przypadku”, mam na myśli najnowszą powieść Mai Lidii Kossakowskiej pt. „Zbieracz Burz”, a dokładnie jej pierwszy tom.

Książka trafiła w moje ręce zupełnie przypadkowo, bo przyznam szczerze, że ten rodzaj literatury nie jest moim konikiem. Pierwsze akapity czytałam z nieukrywaną rezerwą, lecz z każdą kolejną stroną mój sceptycyzm systematycznie znikał. Za to po przeczytaniu całej powieści mogę z czystym sumieniem powiedzieć: było warto.

Akcja dzieje się w miejscach, gdzie przenikają się wzajemnie światy Niebios, Piekieł i Ziemi. Główny bohater, tytułowy Zbieracz Burz to Świetlisty, jeden z Aniołów najwyższej rangi, jednak w zależności od aktualnie wykonywanych zadań może być znany jako Daimon Frey, Tańczący na Zgliszczach, Burzyciel Światów, czy Anioł Zagłady, lub po prostu Aker. Frey wiedzie nędzny żywot w Sferze Poza Czasem, gdzie uczestniczy w nielegalnych walkach na ringu. Pewnego dnia po jednej z takich walk boleśnie objawia mu się Wola Pana. Pana Najwyższego. Jasności. Nie byłoby w tym nic dziwnego, jako że Anioły stworzone przecież są do wypełniania Woli Jasności, gdyby nie to, że zadanie postawione przed Daimonem jest nad wyraz okrutne i kompletnie pozbawione jakiegokolwiek sensu... Anioł Zagłady ma bowiem zniszczyć Ziemię, ukochaną planetę Pana. Ziemia i wszyscy jej mieszkańcy mają przestać istnieć, zamienić się w nicość, w pył. Sytuacja dodatkowo komplikuje się, gdy o misji Freya dowiadują się jego anielscy przyjaciele: Gabriel, regent Królestwa i Michał, głównodowodzący Armią Niebios oraz Razjel, Książę Magów. Nie mogąc uwierzyć w tak niedorzeczną ich zdaniem decyzję Jasności, postanawiają za wszelką cenę powstrzymać Zbieracza Burz przed zrealizowaniem swojej misji. Niektórzy pragną powstrzymać go nawet za cenę jego życia i nie wahają zwrócić się o pomoc do samego Lucyfera...

Jak już wcześniej wspomniałam, nie miałam jeszcze okazji przeczytania żadnej z kilkunastu poprzednich powieści M.L. Kossakowskiej, więc nie do końca wiedziałam, czego spodziewać się po autorce. Na szczęście dla mnie, nie zawiodłam się. Książka pełna jest kolorowych, plastycznych opisów, wpływających żywo na wyobraźnię Czytelnika. Sama powieść pisana jest językiem barwnym, bogatym w skądinąd bardzo trafne i zarazem dowcipne porównania. Autorka, jak dowiedziałam się z krótkiej notki biograficznej, jest miłośniczką mitologii, antycznych praktyk i tajemnej magii, co bezpośrednio przełożyło się na karty powieści. Historia jest przesycona tematyką starożytnych działań, mistycznych zadań, tajemnych mocy. Nazewnictwo przedmiotów, miejsc oraz imiona i przydomki bohaterów w pełni oddają jej magiczny charakter. Pisarka nie ograniczyła się jednak tylko do opisania wyglądu miejsc, czy stworzeń je zamieszkujących. Wręcz przeciwnie – dzięki niej wnikamy w najgłębsze zakątki umysłów bohaterów, w szczególności Freya. Jego myśli analizowane są bez końca, a są to myśli osamotnionej istoty, uważanej przez najbliższych za szaleńca, od którego odwróciła się nawet ukochana. Istoty, której jedynym sprzymierzeńcem okazuje się być bezdomny Anioł najniższej rangi.

„Zbieracz Burz” jest pierwszym tomem tej fascynującej opowieści o zmaganiu się Aniołów z przedstawicielami ich własnego gatunku, o walce Dobra z Wyższym Dobrem. Opowieści, gdzie Szatan może okazać się sprzymierzeńcem Świetlistych. Ponieważ historia jeszcze się nie zakończyła, ja z pewnością sięgnę po jej kolejny tom.

Dział: Książki
czwartek, 11 sierpień 2016 16:30

Szeptucha

Szukacie bezpretensjonalnej, lekkiej i zabawnej lektury na te powoli kończące się wakacje? Oto ona - „Szeptucha” Katarzyny Bereniki Miszczuk, czyli słowiańskie country fantasy.

Tuż przed wakacjami stwierdziłam, że potrzebuję dobrze zaakcentować tą radosną chwilę, jakąś przyjemną, niegłupią, ale lekką lekturą. Szczęśliwie mój wybór padł na „Szeptuchę”, która zaintrygowała mnie pomysłem Polski pogańskiej, tym bardziej, że akurat byłam po lekturze Elżbiety Cherezińskiej „Koronie śniegu i krwi”. Z Katarzyną Bereniką Miszczuk dotąd literackich dróg nie skrzyżowałam, choć jej „Gwiezdny Wojownik” nadal czeka na półce gdzieś pomiędzy Nealem Stephensonem, a Danem Simmonsem – nie powiem, zacne i przyciężkawe towarzystwo. Sięgając po powieść spodziewałam się Polski nasiąkniętej słowiańskimi wierzeniami, pełnej magii i mitycznych istot. A jak było naprawdę?

„Szeptucha” to historia Gosławy Brzózki, lekarki, no prawie lekarki. Gosia skończyła studia i właśnie odebrała dyplom ze swojej uczelni, a także skierowanie na praktykę, na daleką prowincję, gdzieś, gdzie według Gosi nie dotarła jeszcze cywilizacja. Dziwnym trafem okazuje się, że zostaje skierowana do matczynej, rodzinnej miejscowości w Kielecczyźnie, do Bielin, pod skrzydła lokalnej szeptuchy. Gosia do Kielc trafia wraz ze swoją przyjaciółką Sławą, po czym udaje się na praktykę do Jarogniewy, po drodze spotyka przystojnego Mieszka, który na dobre zagości w jej życiu, ratując ją z wielu opresji, a czasem jeszcze głębiej ją w nie wpakowując. Biedna Gosława, która jest ateistką, wierzy w prawdziwą, naukową medycynę, cierpi na fobię czystości, zmuszona zostanie do zweryfikowania swojej wiedzy o otaczającym ją świecie, co zresztą będzie robiła z godnym podziwu oportunizmem i beztroską ignorancją.Cytując za główną bohaterką: „Jakimś tajemniczym sposobem ja- pragmatyczna hipochondryczka – wpadłam w sidła przygody. Nie podobało mi się to. Supełnie mi się to nie podobało, chociaż w bonuie dostałam seksownego władcę, którego kręcą koronki”. Bielińska przygoda rozpoczyna się na dobre, a na drodze głównej bohaterki staną słowiańscy bogowie, żercy, rusałki, utopce i wiele wiele innych mitycznych postaci. 

Nie ma co się łudzić, „Szeptucha”, to stereotypowa powieść z typu, napisałabym, urban fantasy, ale akcja toczy się na prowincji, to może country fantasy (?), z elementami słowiańskich wierzeń i romansu. Przyznam, że zauroczył mnie motyw Polski słowiańskiej, zacnej i potężnej, gdzie nadal wierzy się w Swarożyca i Peruna. Niestety pomysł nie został wykorzystany prawie w żadnym stopniu. Autorka sprytnie wybrnęła przed koniecznością mocnego zarysowania świata przedstawiona dzięki faktowi, że Gosława tak naprawdę jest ateistką. Dzięki takiemu zabiegowi elementy zostały wrzucone do fabuły, a nie fabuła została mocno osadzona w świecie. W fabuke z resztą też nic nadzwyczajnego się nie dzieje; główna bohaterka staje się centralnym punktem, wokół którego toczą się wszystkie wydarzenia, pojawia się oczywiście zagrożenie, pomocnicy i rycerz na białym koniu. Wszystko boleśnie przewidywalne. To dlaczego mi się podobało i szczerze polecam tę książkę? Ponieważ powiela ona dobrze znane i lubiane motywy, które okraszone może prostym, ale lekkim, humorem, naprawdę daje dużo przyjemności podczas czytania. Gdybym miała porównywać „Szeptuchę” do innych książek z tego gatunku, to wspomniałabym o cyklu Patricii Briggs o Mercedes Thompson, z którą wspólny ma pomysł na wykorzystanie lokalnych wierzeń, czy o Aleksandrze Rudej i Oldze Gromyko, do których podobna jest w poczuciu humoru. Niestety zabrakło ambicji Anny Brzezińskiej, z cyklu o Wilżyńskiej Dolinie, która potrafiła solidnie zakorzenić akcję książki w lokalnym folklorze, dzięki przaśnemu językowi i barwnym charakterom ludzkim.

„Szeptucha” Katarzyny Bereniki Miszczuk, to fantastyczna, lekka lektura na letnie wieczory. Trzeba pogodzić się, że nie stworzono w niej naprawdę słowiańskiej atmosfery i że pomysł na prawdziwą polską magię został zaprzepaszczony. Pomimo tego z utęsknieniem wypatruje jesieni, na którą ma się pojawić drugi tom - „Noc Kupały”.

Dział: Książki
niedziela, 11 marzec 2012 14:47

Władczyni Imperium

„Władczyni Imperium" to ostatnia część trylogii „Imperium" Raymonda E. Feista i Janny Wurts. W zakończeniu drugiej części autorzy pozostawili swoją bohaterkę - Marę Acoma w bardzo mocnej pozycji. Dziewczyna wyrosła na silną kobietę i groźnego przeciwnika w Rozgrywce Rady. Pokonała swoich wrogów, przejęła ich majątek i pozyskała tytuł „sługi Imperium", który daje jej przywileje równe członkom rodziny cesarskiej. Stała się także motorem zmian w polityce i obyczajowości Kelewanu.

Niestety musiała też odesłać ukochanego do jego ojczyzny, a kolejny mężczyzna w jej życiu, choć jest dobrym mężem i przyjacielem, nie potrafi jej dać namiętności, którą przeżywała przy Kevinie. Zmiany polityczne, które zapoczątkowała nie wszystkim się spodobały. Stronnictwo tradycjonalistów rośnie w siłę, a nie jest jedynym przeciwnikiem z jakim musi zmierzyć się Acoma. Już na początku powieści bohaterka przeżywa tragedię - w zamachu w nią wymierzonym ginie jej pierworodny syn, Ayaki. Mara w rozpaczy popełnia błąd, który może ją wiele kosztować. Nieoczekiwanie do gry włączają się także Magowie - silną pozycję Mary uważają za zagrożenie dla równowagi Imperium. Mara przystępuje do rozgrywki o najwyższe stawki z wrogiem, który wydaje się być nie do pokonania i któremu nikt dotąd nie ośmielił się stawić czoła. Bardzo pomocny w snuciu intryg okaże się jej mistrz wywiadu - Arakasi. Czy jednak jego pani nie wyznaczyła mu tym razem zadania ponad siły zwykłego człowieka? Nad jego siatką szpiegowską zbierają się tymczasem czarne chmury - ktoś chce zniszczyć jej struktury i doprowadzić do upadku Acoma. Życie samej Mary również przez cały czas jest w niebezpieczeństwie - autor pierwszego zamachu wciąż ponawia starania...

„Władczyni" nie była łatwą lekturą. Drugi tom skończył się tak dobrze, że właściwie mogłoby to zamknąć historię Mary. Niemal nie miałam ochoty czytać trzeciej części, by nie zburzyć tego sielankowego spokoju. Poza tym kelewańska sceneria nieco już spowszedniała, a rozpoczęcie trzeciego tomu mocnym akcentem w postaci śmierci synka Mary budziło we mnie jakiś wewnętrzny sprzeciw - czemu to wszystko zmierza w takim kierunku? Przeszkadzało mi również coraz większe spowolnienie akcji. Autorzy zastosowali identyczny jak w tomie drugim zabieg - wydarzenia ważne odzielane są okresami względnego spokoju skracanego opisowo do jednego zdania np. „minęły dwa lata". Akcja części trzeciej obejmuje grubo ponad dziesięciolecie, a epilog wybiega jeszcze dalej w przyszłość, kiedy Mara jest już starszą panią (i tak oto zdradziłam, że bohaterka jednak przeżyje wszystkie skrytobójcze ataki na swoje zycie:)).

Mnie osobiście najbardziej z całego cyklu podobała się część pierwsza. Druga była jej naturalnym rozwinięciem. Jeżeli ktoś przeczytał dwa pierwsze tomy, z pewnością przeczyta i trzeci, choćby z ciekawości jak zakończy się cała historia. Jednak wyczyn ten wymaga już pewnej wytrwałości i myślę, że niestety nie wszystkim jej starczy.

Dział: Książki
czwartek, 11 listopad 2010 14:37

Smoki ze Zwyczajnej Farmy

Lubicie smoki, gryfy i bazyliszki? A może macie ochotę poczytać o szalonej wiewiórce i tajemniczej latającej małpce? Jeśli tak, to książka pt. „Smoki ze Zwyczajnej Farmy” z pewnością została napisana z myślą o Was.

Gorące lato, wakacje, sprawiają, że człowiek się rozleniwia. Nie mamy ochoty wciągać się w opasłe tomiska i ciężkie, zagmatwane historie. Dlatego na takie dni ta powieść jest najlepszym wyborem. Z pewnością jest ona adresowana do młodszej części naszego społeczeństwa, ale który z dorosłych nie ma czasem ochoty przenieść się w tajemniczy świat, pełen niewyjaśnionych zjawisk i mitologicznych stworów?

Powieść należy do tych „lekkich”, które czyta się jednym tchem i pomimo swoich 400 stron na jej wchłonięcie wystarczy dosłownie kilka ciepłych wieczorów. Historia opowiada o dwójce rodzeństwa – Tylor i Lucinda – których wakacje zapowiadają się niezmiernie nudno, a w ich opinii mają to być najbardziej nieciekawe wakacje, jakie tylko można sobie wyobrazić. Jednak niespodziewanie okazuje się, że farma dopiero co poznanego wujka jest daleka od tego, aby można ją było nazwać nudną. Wręcz przeciwnie – każdy zakątek ma swoją tajemnicę, a pracownicy farmy... cóż, z pewnością nie są to całkiem zwyczajni ludzie (wystarczy wspomnieć o Ragnarze – walecznym wikingu z dalekiej krainy). Dzieci, jak to w książkach bywa, będą odgrywały na farmie bardzo ważną rolę, ale czy wywiążą się ze swojego zadania? Odpowiedź na to pytanie pozostawiam w rękach przyszłych czytelników. Mogę jedynie dodać, że wszystkie problemy stają się łatwiejsze do rozwiązania, jeśli działa się wspólnie i ma się oparcie w starszej siostrze, czy młodszym bracie. To właśnie między innymi udowadniają autorzy książki i to kolejny argument, dla którego każdy kto ma rodzeństwo, powinien ją przeczytać.

Książka jest pierwszą z 5-tomowego cyklu. Opowieść napisana jest lekko, łatwo i przyjemnie – i tak też się ją czyta. Prosty, niewyszukany język sprawia, że historia będzie łatwo zrozumiana również przez młodszych czytelników. Trzeba przyznać, że autorzy (Tad Williams i Deborah Beale) znakomicie przelali swój pomysł na papier.

Polecam każdemu, kto ma ochotę na kilka chwil przenieść się w magiczny świat i oderwać się od szarej rzeczywistości.

Dział: Książki
środa, 11 styczeń 2012 14:09

Córka Imperium

Po raz pierwszy „Córkę Imperium” Raymonda E. Feista i Janny Wurst przeczytałam wiele lat temu. Książka bardzo mnie wciągnęła. Ucieszyłam się na myśl, że dalszy ciąg historii to jeszcze dwa tomy. Tymczasem ku mojej irytacji, a potem rozpaczy okazało się, że jakoś nigdzie nie mogę dostać pozostałych części. I oto wreszcie doczekałam się wznowienia wydawniczego „Córki…” oraz pozostałych tomów trylogii (dzięki wydawnictwu Rebis).

Książka jest ładnie wydana, choć ilustracja Dona Maitza z okładki wydania z 1995 roku jakoś bardziej mi pasuje i do treści, i do klimatu powieści (nawiasem mówiąc nawiązuje już do treści II tomu). Okładka wydania z 2011 jest dość sztampowa – piękna panna odziana w zwiewne szaty, stojąca na statku ze smokiem na dziobie i żaglu, w tle wschód lub zachód słońca i płonący port jakiegoś miasta. Ta panna w zwiewnych fatałaszkach i smok to zachowanie pewnego standardu, dość monotonne i trochę wionące nudą. Ale zgodnie z przysłowiem, nie oceniajmy książki po okładce, choć mnie ona by raczej nie zachęciła do kupna, gdybym jeszcze nie wiedziała, co kryje się w środku.

Zatem przejdźmy do wnętrza…

Siedemnastoletnią Marę z rodu Acoma wojownicy jej rodu dosłownie tuż przed wypowiedzeniem ostatecznego ślubowania bogini Lashimie wyprowadzają ze świątyni. Dziewczyna nagle dowiaduje się, że w wyniku intrygi straciła brata i ojca, zostając tym samym ostatnią z rodu i jednocześnie jego głową. Niedoświadczona i nie przyuczana wcześniej do tej roli, musi nie tylko objąć we władanie posiadłości i podjąć prowadzenie interesów, ale przede wszystkim przetrwać w świecie, w którym toczy się Rozgrywka Rady, a wielu doświadczonych graczy chętnie wyeliminuje osłabiony ród.

Mara już na samym początku musi znaleźć sposób na odbudowanie swoich sił wojskowych, z których większość poległa wraz z bratem i ojcem oraz stworzyć sojusz z niezbyt chętnym do tego przeciwnikiem politycznym poprzez poślubienie jego syna. W niedalekiej przyszłości czeka ją potyczka z niezwykle niebezpiecznym mistrzem intrygi, który zaaranżował śmierć jej rodziny. Wspierana przez starą nianię, zdolnego zarządcę i pierwszych oficerów swojego rodu Mara walczy o przetrwanie, podejmując decyzje, które zaskakują czasem nawet jej doświadczonych doradców… Co takiego oryginalnego jest w tej powieści?

Zazwyczaj światy w powieściach fantasy mniej lub bardziej nawiązują do czasów średniowiecza lub czasów pogańskich. Są zamki, grube mury, biedne wioski, wieśniacy, cechy rzemieślnicze, kapłani jednego lub wielu bogów. Czasami mamy smoki lub inne potwory, elfy, magów, królów i królowe.

Świat imperium Kelewanu to miejsce, gdzie przede wszystkim liczy się honor. Mamy wielkie rody walczące o wpływy, mamy cesarza, Radę i jej rozgrywki i intrygi. Plama na honorze zmywana jest krwią – honorowe samobójstwo jest lepsze od wstydu. Zachowanie pozorów bywa wszystkim i czasem decyduje o spektakularnym zwycięstwie jednych lub sromotnej porażce innych. Jeżeli dodamy do tego domostwa z przesuwanymi papierowymi ścianami i stosami poduszek, lektyki oraz cały wachlarz wymyślnych rytuałów, wszystko zaczyna wyglądać znajomo. Świat imperium otwarcie nawiązuje do stylistyki dalekiego wschodu, autorzy zresztą w podziękowaniach wspominają też przyjaciół o koreańskim rodowodzie, którym zapewne zawdzięczamy szczególny klimat i koloryt powieści.

Jak na powieść fantasy przystało w cyklu „Imperium” mamy też magów (choć ich rola w tomie I jest dość marginalna), mamy zamorskie podboje barbarzyńskich krain (niepokojąco podobnych do „zwykłych” fantastycznych światów) oraz fantastyczne stworzenia – podobnych do mrówek lecz ludzkich rozmiarów, żyjących w swego rodzaju rojach Cho-ja. Pospolite zwierzęta mają tu sześć nóg (czyżby twórcy Avatara podpatrzyli to i owo?), kwiaty i owoce obdarzono dziwacznymi nazwami, metale są niezwykle rzadkie i przez to drogocenne.

Podsumowując – powieść niczym miecz samurajski. Akcja - wartka i oparta na świetnie zbudowanej intrydze, a osadzona w kolorowym i pełnym egzotyki tle. Klimatycznie, oryginalnie, sprawnie i z polotem. Wobec ostatnich sukcesów serialowej ekranizacji "Gry o Tron" mam nadzieję, że Hollywood dostrzeże również potencjał tej powieści :) Serdecznie polecam.

Dział: Książki