Rezultaty wyszukiwania dla: Jez

niedziela, 20 grudzień 2015 00:06

Ujawniona

Nie mogę uwierzyć, że minęło już sześć lat od chwili, gdy po raz pierwsze sięgnęłam po serię „Dom nocy". Nie sądziłam wtedy, że będzie to seria aż tak liczna, że zajmie połowę jednej z moich półek, a i to bez historii pobocznych, których jeszcze nie miałam okazji zgłębić. Przez ten czas wiele się wydarzyło. Zmieniło się moje podejście do cyklu, który kiedyś traktowałam jako dość wysokiej jakości rozrywkę, a obecnie jako jedną z najbardziej kiczowatych i chwilami naprawdę „obciachowych" propozycji książkowych.

Okładki zawsze były mocną stroną tegoż cyklu i w tym zakresie nic się nie zmieniło. Ewoluowało jednak logo wydawnictwa, więc subtelną zmianę w stosunku do wcześniejszych tomów widać, a to nieco mnie smuci. Zwłaszcza, że seria zajmuje u mnie jedno z bardziej rzucających się w oczy miejsc. Zachowano jednak mimo wszystko kolorystykę i wypukłość czcionki, więc nie będę bardzo psioczyć i narzekać. Jest dobrze, wysoki poziom jakości wizualnej pozostał zachowany.

Fabularnie wszystko toczy się utartym torem. Neferet, już zupełnie odmieniona, sieje grozę, strach i zniszczenie, a do walki w obronie moralności i spokoju staje Zoey oraz jej krąg. Dziewczyna zmaga się nie tylko z odpowiedzialnością za losy świata, ale również z własnymi, wewnętrznymi demonami. Aurox-Heath działa na nią w bardzo niepokojący sposób, a Stark na każdym kroku okazuje zazdrość i staje się bardzo zaborczy. Na domiar złego jest jeszcze stara magia kamienia proroczego, która zaczyna odsłaniać swoje drugie oblicze oraz Afrodyta, której wizje stają się coraz bardziej drastyczne. A nie o wszystkich mówi Zoey i kręgowi...

Jedenasty (sic!) tom serii otwiera raczej niespodziewany zgon. Wierzę, że są wśród fanów serii czytelnicy, których on zasmuci i zmartwi. Nie ma ich za to wśród bohaterów, którzy na śmierć postaci im bliskiej i obecnej od samego początku cyklu, niemal nie reagują. Co się stało? Gdzie zniknęło współczucie? Gdzie podziała się choćby szczątkowa wiarygodność psychologiczna? Naprawdę? Jedenaście tomów i zabrakło nawet ckliwej przemowy? Drogie panie Cast, mogłyście ją chociaż jakoś widowiskowo czy bohatersko uśmiercić, nawet Martin nie robi swoim czytelnikom podobnych numerów!

Poza tym w książce właściwie brakuje zaskoczeń. Sercowe rozterki Zoey zaczęły mnie nużyć już dawno. To bardzo niepokojące, że nikt podobnie niezdecydowanej dziewczynie nie przypiął jeszcze łatki latawicy – w prawdziwym świecie nie cieszyłaby się dobrą reputacją. Wyidealizowany Stark działa na nerwy, a reszta ekipy to tylko mgliste tło, narzędzia w rękach Zoey, która niekoniecznie prezentuje się jako wyposażona w zdolności przywódcze. Tyle dramatów, tyle tragedii, a ona nie zmieniła się ani odrobinę. Wciąż te same błędy i dziecięce odsuwanie problemów.

Jedyną zaletą „Ujawnionej" wydaje się rozbudowanie postaci Neferet. Oczywiście pomysł z jej dramatyczną przeszłością (w takiej formie) uważam za przesadzony, ale ukazanie etapów, które musiała przejść, by stać się królową mroku, pochwalam. Zaakcentowanie także dobrych stron jej osobowości sprawia, że nie jest postacią szkicową i jednowymiarową, chociaż Neferet nie należy również do bohaterów wyjątkowo dobrze wykreowanych. Po prostu na tle innych występujących w książce, prezentuje się nieco lepiej.

Kiedy zaczynałam przygodę z tą serią, język pań Cast aż tak mnie nie irytował. Podśmiewałam się z „prawie młodzieżowych" zwrotów już na początku tej drogi, ale w sytuacji, w której świat bohaterów zaczyna się robić coraz bardziej mroczny, a oni sami doświadczyli już wielu dramatów, mogliby przestać reagować na kolejne wydarzenia tak infantylnie. „O w mordę"? „Ty nadęta cipo"? Poza tym – kto w ogóle tak mówi? Większość „młodzieżowych" zwrotów występujących w książce, wypadła z obiegu lata temu i już kiedy ja byłam nastolatką, uważało się je za pochodzące z prehistorii.

„Ujawnioną" warto przeczytać wyłącznie dla Neferet, która w finale profanuje chyba wszystko, co można sprofanować. Teoretycznie zero zahamowań autorek w opisywaniu podobnych wydarzeń powinno podnosić średnią wieku czytelników, ale poza natężeniem brutalności i ogólnej degrengolady nic się nie zmieniło. Jeżeli dotarliście dalej niż do połowy cyklu, warto serię skończyć, ale jeżeli jej nie zaczęliście, to... Lepiej się jeszcze zastanówcie.

Dział: Książki
piątek, 18 grudzień 2015 10:06

Milczenie lodu

Kristin skupiła całą uwagę na podręczniku do medycyny, pozostawiając Ariego Thora własnym, nie do końca wesołym rozmyślaniom. Ciszę przerwał dzwonek telefonu- jeszcze wtedy bohaterowie nie wiedzieli, ile zmian w ich życie wprowadzi to jedno, krótkie połączenie. Po drugiej stronie linii odezwał się męski głos, policjant z małej miejscowości Siglufjordur, jak później się okazało. Miał dla Ariego propozycję niemal nie do odrzucenia- pracę na miejscowym komisariacie, tam, gdzie największym "przestępstwem" dotychczas okazała się sąsiedzka kłótnia. Cisza, spokój. Główny bohater przyjmuje propozycję i tak trafia do sennego miasteczka. Jednak... niedługo po jego przyjeździe dochodzi do wypadku, niebezpiecznie przypominającego umyślne zabójstwo. Czy autor poczytnej książki naprawdę tak nieszczęśliwie spadł ze schodów, czy ktoś mu w tym pomógł? Żeby tego było mało, na barki miejscowych policjantów spada kolejna sprawa do rozwikłania- ktoś pozostawił przed jednym z domów półnagą, zakrwawioną kobietę... która mimo to żyje.

Podejście do skandynawskiej literatury- runda kolejna, tak mogłabym nazwać swoją decyzję odnośnie sięgnięcia po tę pozycję. I nie, nie należę do wrogów tamtejszych literackich klimatów, bynajmniej. Powód, dla którego na moim "czytelniczym koncie" znajduje się zaledwie kilka utworów tego rodzaju jest bardziej prozaiczny, zwyczajnie... jakoś nigdy nie mogłam na te książki trafić. Ale jak widać, do czasu. Czy Milczenie lodu to kolejny kryminał, który mnie do siebie "przyspawał"?

Rzekłabym, że nie do końca. Jak już wspomniałam na początku, Ari Thór przeprowadza się do małej miejscowości, tam, gdzie diabeł mówi dobranoc. Daleko od cywilizacji, od ukochanej Kristin, z którą przecież pragnął stworzyć normalny, ciepły dom. Każdy większy opad śniegu może doprowadzić do odcięcia Siglufjordur od świata, zamknąć wszelkie drogi i dosłownie ukryć mieszkańców przed resztą świata. Miejscowi są do tego przyzwyczajeni, ale co z Thórem? Szybko jednak okazuje się, iż bohater będzie mieć o wiele ważniejsze powody do rozmyślań niż ilość śniegu za oknem. Milczenie lodu to dwie sprawy, prowadzone "obok siebie"- wypadku pisarza i zakrwawionej kobiety. I choć w pierwszej ze spraw wszystko wskazywało na nieszczęśliwy (i śmiertelny!) wypadek, to... cóż, spostrzegawcze oko Ariego wyłapało pewne nieścisłości.

Tuż obok spraw kryminalnych toczą się wydarzenia typowo obyczajowe. Ari Thór jako nowy członek małej społeczności musi nie tylko przyzwyczaić się do nowego miejsca zamieszkania i otaczających go ludzi, ale także do sposobu reagowania na pewne sytuacje. Bardzo ciężko wtopić się w tło, gdy każdy nieustannie przypomina o Twojej "obcości". Stąd też młody funkcjonariusz ma podwójny problem przy rozwiązywaniu mrocznych zagadek- mieszkańcy nie przepadają za "nowymi", mieszającymi się w ich sprawy, często sięgające wiele lat wstecz. A jak się okazuje, to sekrety sprzed lat mają ogromny wpływ na teraźniejszość... Jak przebić się przez pancerz niechęci i jednocześnie uzyskać odpowiedzi na tak wiele pytań? Dodatkowo Ari musi stawić czoła... własnym uczuciom. W dawnym miejscu zamieszkania pozostawił Kristin wierząc, iż po pierwszej złości na dziewczynę spłynie opamiętanie, jednak już po przeprowadzce poznaje Uglę, blisko związaną ze zmarłym w nie do końca jasnych okolicznościach pisarzem. Przyznam, że miłosne rozterki bohatera nieco mnie bawiły i ciekawa jestem, jak też rozwiąże ów problem w kolejnych tomach. Prawda jest taka, iż w Milczeniu lodu bardziej zainteresowała mnie strona obyczajowa, niż kryminalna. Czytało mi się dość opornie, sprawy wydawały się mało ciekawe, dopiero pod koniec nabierają tempa. Powodem tego może być także to, iż jest to tom pierwszy, więc autor poniekąd zobligowany jest do dokładnego opisania otoczenia głównego bohatera. Powiedzmy, że im dokładniej, tym lepiej dla nas, czytelników. Tutaj jednak tło obyczajowe trochę za bardzo przesłoniło bieg śledztw, a były przecież dwa, więc sama nasuwa się myśl- jakim cudem "nie obroniły swojego miejsca" w książce?

Podsumowując, pierwszą część nowej serii odebrałam pół na pół- ciekawie i wyczerpująco opisane tło, otoczenie, reakcje ludzi na nowo przybyłego. Sprawy kryminalne może już trochę mniej wciągające, ale sądzę, iż w kolejnych tomach będzie już inaczej. Zmierzycie się z Milczeniem lodu?

Dział: Książki

Lubicie się czasem bać? Poczuć nutkę grozy? Interesują was demony, stare domy i jeziora z czymś mrocznym w głębinach? Tak? W takim razie polecamy "Gałęziste" autorstwa Artura Urbanowicza. Thriller/horor ukazał się nakładem wydawnictwa Novae Res 11 grudnia.

Dział: Patronaty
poniedziałek, 14 grudzień 2015 23:55

Pojazdy

Do tej pory podczas domowych porządków znajduję pozostałości po grze typu memory z dzieciństwa. Pojedyncze, zapomniane karty z prostymi grafikami owoców. W swoim czasie byłam mistrzem tego typu rozgrywek. Gdy podrosłam, a w codzienność wkroczyły komputery, znajdowałam internetowe wersje tejże formy ćwiczenia pamięci. Teraz bawię się podobnie w szczególnie długich kolejkach, dzięki aplikacji w telefonie. Niedawno jednak trafiła się możliwość powrotu do lat dziecięcych i „analogowej" wersji memory. W dodatku idealnie korespondującej z moimi zainteresowaniami.

Zasady tego rodzaju gier nie są trudne i zna je chyba każdy. Wystarczy wyjąć karty z pudełka i rozłożyć je przed sobą ilustracją do dołu. Do partii najlepiej usiąść w dwie do czterech osób. W każdej turze gracz może odkryć dwie karty. On i pozostali mają za zadanie je zapamiętać i w późniejszym etapie wskazać w swojej turze dwie identyczne. Wygrywa osoba, która zbierze ów par najwięcej.

Do tej pory spotykałam się z bardzo prostymi, wręcz infantylnymi ilustracjami do kart memory. Wydawnictwo Edipresse Książki poszło jednak o krok dalej i stworzyło serię sygnowaną osiągnięciami Beaty Pawlikowskiej oraz Jacka Boneckiego. Ta recenzja dotyczy zestawu drugiego z wymienionych i zatytułowana jest „Pojazdy".

Chociaż na pudełku wśród przykładowych kart znajdują się tylko pojazdy silnikowe, to wewnątrz znaleźć można również fotografie okrętów czy śmigłowca. Nie ma ich zbyt wiele, ale stanowiło to dla mnie niejakie zaskoczenie. Niemniej statek czy śmigłowiec, to przecież również forma pojazdu. Wszystkie kartoniki, a jest ich w pudełku 48 sztuk (24 pary), a właściwie ilustracje do ich stworzenia wykorzystane, zostały wykonane przez Jacka Boneckiego. Niemal wszystkie zdjęcia są dynamiczne, uchwycone w trakcie ruchu; z piaskiem bijącym spod kół albo w locie (to nie żart). To nie pozowane i oczywiste fotografie, a wyraźnie wyczekane i wypracowane ujęcia.

Każda ilustracja opatrzona jest podpisem, dając graczowi szansę na wykorzystanie jednej z dwóch strategii (tudzież opcji mieszanej) – zapamiętywania ilustracji lub nazw. Prawda jest taka, że próbowałam obu wersji i obie okazały się równie skomplikowane. Po pierwsze, zdjęcia, jako wykonane podczas rajdu na pustyni (w większości) są do siebie dość podobne – tumany piaskowego kurzu, podobnie oklejone pojazdy. Po drugie, nazwy także bywają zwodnicze – np. „quad rajdowy" i „quad Yamaha". To bardzo dobrze, bo czyni rozgrywkę ciekawą nie tylko dla dzieci, ale również dorosłych.

Skoro już o tym mowa, to memory „Pojazdy" mogą się okazać doskonałym sposobem na kompromis edukacyjno-rozrywkowym, a także na zarażenie pasją swoich dzieci. Drogie mamy i tatusiowie, jeżeli jesteście fanami rajdów samochodowych, powinno Was ucieszyć, że teraz już trzylatek – pod płaszczykiem zabawy – może rozpocząć naukę w tym zakresie i za niedługo rozróżniać Forda Raptora od Nissana pickupa. Jak dla mnie to fantastyczna wiadomość.

Memory „Pojazdy" mają właściwie wszystko, co powinna posiadać podobna gra – oryginalne i ciekawe zdjęcia, porządny walor edukacyjny i naprawdę solidne wykonanie. Kartoniki są sztywne, a fotografie wyraźne. Nawet faktura opakowania jest przyjemna, jakby stanowiąc zapowiedź jakości pozostałych elementów. W ramach bonusu właściciel gry może także, przy pomocy specjalnej aplikacji, obejrzeć inne fotografie Jacka Bonarskiego. Polecam!

Dział: Gry bez prądu
poniedziałek, 14 grudzień 2015 20:11

Hardboiled. Antologia nowel Neo-Noir

"Hardboiled. Antologia nowel Neo-Noir" - ten tytuł na okładce może brzmieć dla niewtajemniczonych w skomplikowaną hierarchię literackich gatunków przerażająco, więc – chociaż zwykle tego nie robię – na początek małe wprowadzenie. Ten rodzaj kryminału i powieści detektywistycznej narodził się w XX wieku w połowie lat 20 w Stanach Zjednoczonych. Na skutek zubażania społeczeństwa, upadków kolejnych fortun, zwiększającego się bezrobocia oraz bezdomności, nieustających informacji o intrygach, przekrętach, korupcji, mafiach i temu podobnych, dotychczasowi literaccy detektywi musieli przejść przemianę, by dostosować się do nowego świata. Superbohaterowie, prawi bez względu na okoliczności ewoluowali w cyniczne i zmęczone życiem bestie, zyskując miano „rycerzy w przybrudzonych zbrojach". Z famme fatale u boku i mizoginią za pasem stawali do walki z najciemniejszymi przejawami okrucieństwa, nierzadko sami się ku niemu skłaniając. Nie bez znaczenia okazała się także naturalistyczna warstwa opisowa, która szczególnie upodobała sobie akcentowanie cielesności. Zwłaszcza, gdy chodziło o brutalne w tę cielesność ingerowanie.

Brzmi bezkompromisowo mrocznie? To dobrze, bo tak brzmieć miało i w takie założenia starali się wpisać twórcy antologii, na którą składają się cztery opowiadania. Wszystkie napisane przez mężczyzn: Roberta Ziębińskiego (autor opowiadania „Śpij, kochanie, śpij"), Juliusza Wojciechowicza (pomysłodawca i autor „Lany"), Marka Zychla („Ambisentencja") oraz Kornela Mikołajczyka („Chińska podróbka"). Dodatkowo zbiór wstępem opatrzył Mariusz Czubaj, przybliżając główne cechy charakterystyczne dla gatunku.

Opowiadań poza wpisaniem się w ten sam literacki nurt pozornie nic nie łączy. Różne miejsca, czasy, bohaterowie i sprawy; różne kobiety w łóżkach, podejście do świata i poziom brutalności. A jednak wszystkie cierpią na tę samą przypadłość – oryginalny pomysł, który ostatecznie okazuje się nie do końca wykorzystany. Niezależnie bowiem od tego, które opowiadanie podobało mi się najbardziej, a które najmniej, to bezwzględnie wszystkie wbijały mi nieprzyjemną szpilę sztampy wraz z wyjaśnieniem kreowanej na kartach zbioru intrygi.

Zrobił to autor „Śpij, kochanie, śpij", który pretekstem do poprowadzenia historii uczynił niepokojący zbieg okoliczności – piątkę zmarłych na zawał mężów na koncie, których śmierć nie dawała żonie żadnej formy zysku. Pomimo braku dowodów sprawa kobiety trafia do sądu (bo to przecież za dużo na przypadek, prawda?), a główny bohater stara się dowiedzieć prawdy – winna czy nie? Moim zdaniem pomysł naprawdę nietuzinkowy i, co więcej, w pewien sposób realny. Bo czy naprawdę ktoś z nas uwierzyłby, że strata pięciu partnerów w sile wieku w takich samych okolicznościach, to tylko kwestia brutalnego losu? Niestety, zakończenie – nagłe, przygnębiająco nieoryginalne i naciągane – zepsuło tę historię. Nie inaczej dzieje się w „Lanie", która rozgrywa się w fikcyjnym mieście istniejącym w innej rzeczywistości albo jakiejś formie bezczasu, w którym kolejni mieszkańcy zjawiają się nagle, powodując przy tym jego rozrost. Zagubieni pamiętają tylko o brutalnej stracie w „prawdziwym" świecie. Klimat tego opowiadania jest chyba najbardziej dopracowany, duszny i w stylu noir, jednak finał wciska na usta tylko jedno: „serio?". Podobna choroba kiepskiego zakończenia dotyczy „Ambisentencji" (to jest chyba najboleśniej kiczowate) opowiadającej o królowej blokowiska w alternatywnym, pełnym zagrożeń i swoistej magii świecie oraz w „Chińskiej podróbce", która przybliża historię detektywa badającego sprawę zabójstwa sobowtóra w świecie rodem z „Łowcy androidów".

Te potwornie nieprzemyślane zakończenia rekompensuje jednak w jakiś stopniu umiejętne kreowanie klimatu dla swoich opowieści przez wszystkich autorów. Każdy ze światów jest duszny, lepki od potu, zatęchły od przepełnionego biologicznym rozkładem i moralną degrengoladą powietrza, palący jak wątpliwej jakości wódka i gorący jak płynąca z nosa krew. Bohaterowie są mniej („Śpij, kochanie, śpij") lub bardziej („Lana"), ale jednak wulgarni, cyniczni i zmęczeni życiem. Brak poprawności politycznej i ugładzania treści ze względu na możliwą kontrowersję i przeciwdziałania gronu odbiorców, to spory plus. Gatunkowość wydaje się obroniona.

Opowiadania różnią się od siebie znacząco, jeżeli chodzi o styl pisania. To również ogromny atut, ponieważ czytelnik trafia do różnych wersji świata „zepsutego" nie tylko na poziomie samej historii i skrajności głównej postaci, ale również językowej dbałości lub jej metaforyzacji. Jeden z autorów chętniej sięga po porównania, inny celuje w styl bardziej informacyjny; jeden chętniej skupia się na krajobrazie, drugi odciska na nim piętno poprzez obserwację detali. Ciekawym dodatkiem są także stronice z komiksem, wizualnym przedstawieniem jednej ze scen z każdej historii. Najwyższa klasa rysunkowa.

Jeżeli chodzi o moje typy, to kolejność ułożenia opowiadań w tomie odpowiada wysokości moich ocen. Najwyższe noty otrzymuje „Lana", a najniższe „Chińska podróbka". „Ambisentencję", chociaż nie jest moją faworytką, chętnie poznałabym w „długim metrażu", z kolei „Śpij, kochanie, śpij" napisałabym od nowa, wykorzystując jeszcze raz ten sam punkt wyjścia. W ostatecznym rozrachunku antologia „Hardboiled" to mimo wszystko zbiór warty uwagi. Bezkompromisowo ociekający zepsuciem klimat tekstów rekompensuje znaczącą część niedociągnięć fabularnych. Nie można też odmówić autorom talentu i umiejętności władania piórem. Chętnie sięgnęłabym po innego tego typu zbiory. Może tym razem... kobiece?

Dział: Książki
poniedziałek, 14 grudzień 2015 10:13

Chłopcy. Zguba

Powstawanie i pojawienie się na księgarskich półkach trzeciej odsłony serii „Chłopcy" Jakuba Ćwieka o podtytule „Zguba", zbiegło się w czasie ze śmiercią symbolu mojego dzieciństwa. Zresztą nie tylko mojego. Niby jestem przygotowana na zmianę warty w Hollywood, ale nie sądziłam, że ta nastąpi równie prędko i w podobny sposób. Jakub Ćwiek również śmierć Robina Williamsa przeżył i przeżyli ją także pośrednio „Chłopcy", których trzeci tom jest o wiele bardziej mroczny, o wiele bardziej dojrzały i stawia pod znakiem zapytania wulgarną lekkość poprzednich części.

Tę zmianę widać już od samej okładki. I nie chodzi wcale o to, że zamiast motocykla i grupki podopiecznych wróżki jest na niej tylko ona, spętana kaftanem bezpieczeństwa rodem z najstarszych zakładów dla psychicznie chorych. Bardziej uderza wyraźna dominacja cieni i szkiców. Jakby cały świat miał być tylko wątłym obrazkiem, zbiorem kilku kresek i kolorów. Rodzą się pytania, czy dotychczasowa historia to nie omamy wynikające z mentalnych zaburzeń (och, jakaż bym była zła na Jakuba Ćwieka!). A nad tym wszystkim góruje najmroczniejszy z cieni. On, Piotruś Pan.

Dzwoneczek budzi się w szpitalu po kilkumiesięcznej śpiączce, ale nie ma przy niej Chłopców. Co gorsza, wszyscy nazywają ją panią Matyldą, a Luby wydaje się naprawdę o nią martwić. W dodatku kwestionują też prawdziwość jej wspomnień. Czy naprawdę nie ma już żadnych Chłopców, a trauma kazała jej wyprzeć potworności, których doświadczyła przed wypadkiem? Wiele na to wskazuje. Tymczasem Piotruś jest coraz bliżej. Jeżeli Dzwoneczek pragnie ocalić życie swoje i swoich podopiecznych, musi szybko wziąć się w garść.

Czy to, że „Zguba" jest dojrzalsza od swoich poprzedniczek, czyni ją gorszą bądź lepszą? Trudno powiedzieć. Jest po prostu inaczej. Kłamstwem byłoby jednak powiedzieć, że nie trzeba się z tą innością oswoić. W trzecim tomie serii bowiem bardzo mało znajduje się jej tytułowych bohaterów. Nie chodzi wyłącznie o brak ich fizycznej obecności, ale przede wszystkim o „duchowe" opuszczenie przez nich stronic tejże historii. Niby mają coś z dawnych siebie, ale jest to odległe i mgliste. Nierzadko również nowe żywoty każą się zastanowić, czy Chłopcy faktycznie wyszli źle na tych narzuconych im przemianach.

To właśnie jest szczególnie niewygodne i powoduje dyskomfort. Wszystko zaczyna się mieszać, czerń i biel zlewają się w szarość, a powracający Piotruś do bólu przypomina... Chłopców, zanim odebrano im wspomnienia. Dążenia Dzwoneczka i jej okrutne decyzje, to cios w samo serce. Nie dlatego, że przelewa krew czy rani, ale ponieważ z jej działań ewidentnie wyziera desperacja. Po raz pierwszy czytelnik dostrzega, że może nigdy nie było z czego się śmiać; że może od pierwszej opowieści o Chłopcach stał po niewłaściwej, albo wcale nie tak różnej od tej niewłaściwej, stronie barykady.

Zmienia się też nieco świat wykreowany w „Chłopcach" i sposób jego opisywania. Znacznie więcej jest tutaj mroku i cieni, które do złudzenie przypominają inny z obrazów już przez Ćwieka namalowany w „Ciemność płonie". Chwilami naprawdę miałam wrażenie, że autor próbuje zespolić ze sobą te dwie historie – fantastyczną interpretację szarej codzienności dworca wymieszać z wulgarnie potraktowaną bajką, sugerując, że obie są tak samo realne. Z metaforycznego punktu widzenia „Chłopcy" nie są przecież historią motocyklowego gangu dzieciaków zamkniętych w ciałach dojrzałych, rosłych facetów, którym przewodzi wróżka z Nibylandii; traktują raczej o dorastaniu, dojrzewaniu i obalają mity o wadach i zaletach zarówno dzieciństwa, jak o samodzielności i odpowiedzialności.

Mimo wszystko zabrakło mi w „Zgubie" wulgarnych docinek. Wyjątkowo przeszkadzało z kolei nagromadzenie scen seksu, a nawet nie seksu, ile gwałtów. Do tej pory wyuzdanie ćwiekowych bohaterów opierało się na męskiej wersji harlequina, gdzie napotykane kobiety gotowe były do wyczynów rodem z najbardziej podniecających filmów porno w wersji soft-hard (a może hard-soft?). Tymczasem w „Zgubie" za dużo jest poniżania i mizoginii. Od trzeciej części „Chłopców" zdecydowanie wolę drugą, ale nie zmienia to faktu, że na myśl o finale serii czuję prąd przebiegający wzdłuż linii kręgosłupa.

Dział: Książki
piątek, 11 grudzień 2015 22:27

Czas żelaza

„Czas żelaza" wzbudził moje zainteresowanie jeszcze długo przed polską premierą. Po pierwsze, zagraniczna krytyka bardzo pochlebnie wypowiadała się na temat książkowego debiutu Angusa Watsona, po drugie gatunek fantastyki jest mi jednym z najbliższych.

Dział: Książki
piątek, 11 grudzień 2015 11:09

Chłopcy. Bangarang

Postanowiłam kupić motocykl. Pierwszego minichoppera podkradałam bratu mając lat naście, ale później - głównie ze względów logistycznych - nie zdecydowałam się zainwestować w dorosłą maszynę. Tkwiąc jednak ostatnio w świecie Chłopców (oraz innych książek, seriali i filmów, w których główną atrakcję stanowią skórzane kurtki i warkot silników), czuję nawrót pragnienia by rzucić to wszystko i oddać się Drodze. To żaden dowcip, rozważam to jak najbardziej na poważnie. Jeszcze zobaczycie, że krzyknę dziko BANGARANG! i zniknę za horyzontem. 

Okładki ćwiekowych tytułów zawsze prezentują się nieźle. Obwoluta „Chłopców. Bangarang" jest nieco mniej drapieżna niż poprzednia, ale za to zdecydowanie bardziej tajemnicza. Pan Proper (kot w krawacie) patrzy złowrogo, a Kruszyna – jak dla kontrastu – uśmiecha się przymilnie. W pakiecie graficznym znajduje się jeszcze drapieżny Stalówka i Dzwoneczek, która niestety pozostała blondynką. W tle drzewa wiją się mrocznie nagimi gałęziami, a pomiędzy nimi wloką się zombie. Niezła jazda, co nie?

To samo można by powiedzieć o fabule. Złożona z pięciu rozdziałów/opowiadań i epilogu książka (w moim wydaniu powiększona jeszcze o dodatkowy tekst, wcześniej sprzedawany jedynie drogą internetową, a później dostępny wraz ze wznowieniami serii – „Łaski bez") przywołuje historię Chłopców, którzy muszą odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Otóż, by nie sprowadzić Pana, Dzwoneczek zakazuje używania Proszku. Z czegoś jednak trzeba żyć, więc drogą niemal oficjalną i prawnie akceptowaną, wróżka załatwia kredyt, by otworzyć z Chłopcami lunapark – Drugą Nibylandię – i połączyć przyjemne z pożytecznym. Nie obejdzie się jednak bez mordobicia, nowych i starych waśni, intryg i tajemnic. Niektórzy dopiero teraz pokażą swoje drugie oblicze.

W tym przypadku opakowanie licuje z zawartością. Wciąż jest wulgarnie, ostro i na pełnym gazie, ale z drugiej strony znalazło się również miejsce dla tajemniczości, wspomnień i trudnej do określenia nostalgii. Chociaż bohaterowie więcej budują niż burzą, to trudno przegnać wrażenie, że coś się zmienia i to niekoniecznie na lepsze. Czułam, że rzeczywistość zaczyna osaczać Chłopców. Znaleźli się w potrzasku ze ścian dojrzałości, które nieustannie zbliżały się do siebie, gotowe ich zmiażdżyć. I chociaż w tej części niemal do finału więcej jest obrazoburczej zabawy, niż głębokich przemyśleń, to lektura nie oferuje katharsis. Wprost przeciwnie, wzbudza raczej poczucie winy, że była tak świetną zabawą, że umknęło gdzieś czytelnikowi jej drugie dno.

Bo wśród ryku silników, w opowieściach o zaliczonych panienkach i na pijackim widzie, kryje się coś więcej, niż tylko dosłowne potraktowanie motta Nibylandii, by nigdy nie dorastać. Konsekwencje takiego zachowania widać na pierwszy rzut oka – ktoś musi przyjąć dojrzałość na swoje barki. Tym kimś jest oczywiście Dzwoneczek, zawsze chętna do pomocy, byle chronić swoich Chłopców, ale co z jej Nibylandią? Co z jej niedorastaniem? Niestety, zdaje się, że nikt tego nie dostrzega.

Standardowo kolejne rozdziały noszą tytuły przywołujące czasy dzieciństwa – „Kto się przezywa...", „Koci łapki" itp. –, ale im dalej, tym wydaje się, że dotyczą bardziej dorosłego dzieciństwa. Od przedszkola do nastoletniego buntu. Dla mnie najciekawszym opowiadaniem okazała się historia Pana Propera – mroczna, plastyczna i wywołująca ten cudowny dreszcz napięcia i grozy; a przy tym zdecydowanie odmienna od dotychczas przeze mnie poznanych opowieści ze świata Chłopców.

W kwestii władania piórem i z technicznych spraw kreowania nastroju oraz wyrazistości bohaterów nie mam Ćwiekowi nic do zarzucenia. Jest tak, jak być powinno w dobrej literaturze rozrywkowej. Kilka nawiązań intertekstualnych do popkultury, nieskomplikowana narracja, którą może i trudno byłoby nazwać nowatorską czy odkrywczą, ale której bez problemu daje się przykleić etykietkę wciągającej z gatunku najlepszych blockbusterów. Oczywiście burzyć się będą przeciwnicy wulgaryzmów, ale powinni wiedzieć, że po prostu nie należą do targetu obranego przez autora. Tu ma być brutalnie i soczyście językowo. W innej formie „Chłopców" sobie po prostu nie wyobrażam.

„Bangarang" wciągnęło mnie jeszcze bardziej, niż pierwsza odsłona serii. Przez kolejne strony mknęłam niczym burza, właściwie nie śledząc upływu czasu. Bawiłam się przednio, zżyłam z bohaterami, a finał pozostawił mnie z wielkim, bolesnym znakiem zapytania. Cieszę się, że zamiast czekać na kolejną premierę, mogę po prostu chwycić kolejny tom przygód motocyklistów z Nibylandii. Co już zresztą uczyniłam i do czego Was również gorąco zachęcam, o ile nie zamierzacie się mazgaić.

Dział: Książki
piątek, 11 grudzień 2015 09:44

Chłopcy

Historię o Piotrusiu Panie, który pragnął nigdy nie dorosnąć, zna chyba każdy. Każdy widział też rosłego mężczyznę na monstrualnej wielkości harleyu (no chyba, że to moje prywatne zboczenie). Przydrożne, obskurne puby, szczury i spluwy to też żadna nowość. Wizje mrocznych wymiarów z gorejącymi w cieniach oczami, seksowne panienki w skąpych ciuszkach i przechodzone prostytutki, także nie wykraczają poza możliwości wyobraźni. Łzy, rockowa muzyka, osierocone dzieci. Co stanie się jednak, gdy wszystko to wrzuci się do jednego worka, doprawi szczyptą nawiązań intertekstualnych, lekkim piórem, ciętymi ripostami i trafnymi metaforami? Niewiarygodne? Powiedzcie to Jakubowi Ćwiekowi, który zatytułował tę kombinację „Chłopcy".

Jakub Ćwiek powoli, ale stanowczo, walczył o solidne miejsce na polskim rynku wydawniczym. Dzisiaj może pochwalić się już sporym gronem czytelników. Z dorobkiem dwunastu powieści i kilkudziesięciu wydanych opowiadań oraz dzięki dziewięciokrotnej nominacji do Nagrody im. Janusza A. Zajdla, znany jest zdecydowanej większości fanów fantastyki. Tych, którzy chwalą jego talent i kreatywność jest pewnie tylu, ilu przeciwników jego twórczości. Nie wpisuje się bowiem w, tak często eksploatowany w Polsce, typ fantastyki o podłożu historycznym, rezygnuje z karczm i oberży, a stawia na nowoczesność i bogaty dorobek popkultury. Nie inni są „Chłopcy", dziesiąta w kolejności z wydanych przez Ćwieka powieści.

Tym, co wyróżnia autora spośród innych polskich pisarzy jest, między innymi, niezwykła dbałość o szczegóły. Każdy kolejny tom dopieszczony zostaje pod każdym względem – solidnie zaplanowana okładka, interesujące i starannie wykonane ilustracje (w „Chłopcach" autorstwa Roberta Adlera; okładka to dzieło Iwo Strzeleckiego). Rzadko który z polskich pisarzy przykłada do sposobu wydawania swoich powieści tak dużą wagę jak autor "Kłamcy". Szkoda jedynie, że Jakub Ćwiek zignorował nieco kompatybilność kolorystyczną – Dzwoneczek z okładki to blondynka, chociaż w książce włosy ma rude.

Powieść Ćwieka podzielona jest na siedem rozdziałów - czy też niezależnych od siebie opowiadań, gdyż każde z nich stanowi spójną całość, którą zrozumieć można bez znajomości innych fragmentów – zatytułowanych dziecięcymi powiedzonkami („Znalezione, nie kradzione", „Pobite gary" itp.). Same wydarzenia, by nie zdradzać zbyt dużo z fabuły, najłatwiej streścić zarysowując nieco same postaci. Tytułowi chłopcy, to członkowie niecodziennego gangu motocyklowego, byli mieszkańcy Nibylandii, a obecnie mający za dom opuszczony lunapark (o dumnej nazwie: Druga Nibylandia). Bandzie - nomen omen dorosłych już, bo każdy z nich liczy ponad dwadzieścia wiosen – motocyklistów przewodzi seksowna Dzwoneczek, do której to mężczyźni (to słowo, zdaje się, nie pada nigdy jako ich określenie) zwracają się „mamo". Chłopcy walczą ze złem, handlują pyłkiem i, nie do końca bezinteresownie, zajmują podopiecznymi z lokalnego domu dziecka.

Fabuła opiera się przede wszystkim na dwóch znanych tekstach kultury – książce Jamesa Matthew Barrie'ego „Piotruś Pan" oraz serialu „Sons of Anarchy" (polski tytuł: „Synowie anarchii"). Pierwsza z pozycji stanowi dla Ćwieka bazę wyjściową. Opisywane w jego powieści wydarzenia to niejako kontynuacja tego, co przedstawił już angielski pisarz – przewrotna, ale jednak kontynuacja. „Synowie anarchii" stanowią z kolei wyraźną inspirację w zakresie wizualizacji bohaterów „Chłopców" oraz ich stylu bycia – motocykle i skórzane kurtki z naszywkami na całej płaszczyźnie pleców.

W powieści znajduje się jednak znacznie więcej intertekstualnych nawiązań. Jest Nabokov z „Lolitą", są biblijne przypowieści, twórczość Lovecrafta, a nawet „Milczenie owiec", Stephen King i Bruce Lee. Tutaj jednak wskazać muszę na pierwszą z, nielicznych mimo wszystko, wad ćwiekowych „Chłopców". Wspomniane już odniesienia oraz te, które - świadomie bądź nie – ominęłam, podane są czytelnikowi w sposób tak bezpośredni, że miejscami czułam się traktowana jak małe dziecko, któremu wciąż jeszcze wszystko trzeba pokazywać paluszkiem.

Jakub Ćwiek zgrabnie operuje językiem i potrafi stworzyć interesujące metafory. Przez kolejne strony „Chłopców" przechodzi się nie zauważając upływu czasu. Całość jest lekka i łatwa do przyswojenia, ale nie infantylna i grafomańska. Sporo w „Chłopcach" wulgaryzmów, ale ich używanie zdecydowanie nie razi, a dopełnia wykreowany przez autora świat. Dla wielbicieli gier słownych także znajdzie się kilka perełek. Szczególnie warte uwagi są mistrzowsko napisane dialogi. Bez trudu przychodzi wyobrażenie ich sobie w podobnej, realnej sytuacji. Zdecydowanie mogliby tak ze sobą rozmawiać dorośli, niedojrzali gangsterzy-motocykliści, którzy nawiali z Nibylandii – jakkolwiek by to nie brzmiało. Dyskusje, nierzadko zakończone trafnymi puentami lub ciętymi ripostami, sprawiają, że czytelnik nieraz mimowolnie zaśmiewa się w głos. Jednak, żeby nie było tak cukierkowo...

Niektórych zachowań bohaterów nie rozumiem - i wbrew oczekiwaniom nie jest to nadużywanie alkoholu. Najstarsi członkowie motocyklowego gangu uparcie używają pojęcia mili zamiast kilometra. Zrozumieć mogę, że skoro autor „Piotrusia Pana" był Anglikiem, to i Nibylandia rządziła się angielskim systemem miar, niemniej Dzwoneczek i jej podopieczni w trakcie opisywanych wydarzeń żyją już w Polsce od przynajmniej dziesięciu lat. Czy to nie wystarczająca ilość czasu, by zmienić sposób myślenia? Zwłaszcza, że zaraz po przybyciu z brytyjskiej krainy żaden z bohaterów nie miał problemów z przestawieniem się z ojczystego języka na zupełnie obcą polszczyznę?

Mają „Chłopcy" kilka dziur logicznych, ale wybaczam to Jakubowi Ćwiekowi z powodu doskonałego studium Kompleksu Piotrusia Pana (zamierzenie lub nie). Widzę tę przeplataną między wierszami analizę. W dodawanych do napojów po każdym niepowodzeniu syrenich łzach zapomnienia, dostrzegam brak odpowiedzialności, strach przed dorosłością i dojrzałością, a w tytułowaniu Dzwoneczka "mamą", potrzebę pobłażliwej i niewymagającej opieki. W stosowaniu pyłu i ulatywaniu – ucieczkę od realnych problemów i prawdziwego życia. Jest też tutaj, oczywiście, niemożność zbudowania prawdziwej relacji damsko-męskiej. Chłopcy traktują wszystkie kobiety przedmiotowo, nie mają potrzeby budowania trwałych więzi. Wszystko to zawiera się w istocie Syndromu Piotrusia Pana.

Jakub Ćwiek dokonał rzeczy dość niezwykłej. Ze znanej, wielokrotnie eksploatowanej bajki dla dzieci zrobił coś zupełnie nowego, nadał całości odrębną jakość. Wpadł na oryginalny pomysł i zrealizował go z dużą dozą kreatywności. To fakt, że widać w „Chłopcach" kilka logicznych potknięć, ale są też niezwykle dopracowane dialogi, zręczne opisy oraz bohaterowie z krwi i kości. Pod rozrywkową fabułą skrywa się także głębsze przesłanie - o trudzie dorastania, samotności i potrzebie bliskości. Polecam tę lekturę każdemu, kto chciałby się oderwać od świata obowiązków, konwenansów i utartych ścieżek. Dodatkowo, ze względu na męski charakter „Chłopców", wszystkim kobietom radzę wejść na czas lektury w skórę płci przeciwnej – śmiejcie się z szowinistycznych żartów i stereotypowego poczucia humoru każdego "prawdziwego" faceta.


Druga recenzja - Vicky

Pewne historie są ponadczasowe. Nie ważne czy to dziecko, mama, tata, babcia czy dziadek – każdy je zna. Jedną z nich jest powieść autorstwa Jamesa Matthew Barrie „Piotruś Pan" (lub jeśli ktoś woli spolszczenia – „Przygody Piotrusia Pana"). Jak wiele było w literaturze i filmie przeróżnych wariacji na ten temat. Ileż to odmiennych kontynuacji stworzyli kolejni autorzy. Wspierając chlubną tradycję, również i Jakub Ćwiek opisał swoją wersję wydarzeń w nowej książce, noszącej tytuł „Chłopcy".

Gdzieś tam, pomiędzy miastami, znajduje się stary lunapark. Kolejki, dom strachów, diabelski młyn – wszystko to kiedyś tętniło życiem. Teraz natomiast to opuszczone, nieprzyjazne miejsce. Czy jednak aby na pewno? Życia i barw lunaparkowi nie ubyło. Stał się siedzibą Zagubionych Chłopców – gangu motocyklowego. To tu właśnie wracają po niebezpiecznych misjach i załatwianiu czarnych interesów. Po walkach z mrocznymi potworami. To w lunaparku, w ramionach „mamy" – Dzwoneczka – opłakują śmierć kompanów, którzy pechowo zatrzymali się w przejściu poza czasem. Żyją po to, by nigdy naprawdę nie dorosnąć i po wsze czasy nienawidzić Piotrusia Pana. To właśnie tutaj, wśród nich, każda „obiecująco zapowiadająca się sierota" może znaleźć swoje miejsce na Ziemi – swój dom.

Akcja powieści rozgrywa się w Polsce. Historię obserwujemy z punktu widzenia różnych, mniej lub bardziej postronnych, osób - kelnerki z baru, świeżo upieczonego członek gangu, dziecka. Książka podzielona jest na opowiadania – nie powiązane ze sobą wydarzeniami, ale jednak układające się w jedną, spójną całość. Jakub Ćwiek należy do tych pisarzy, którzy mogą stworzyć instrukcję obsługi urządzeń elektrycznych, a i tak będzie się to dobrze czytało. Chyba po prostu chodzi o wprawę i warsztat. Do tego dobry pomysł, ciekawa fabuła i rzeka akcji – gotowa lektura, którą świetnie się czyta. Mnie samej jednak „Chłopcy" – mimo tego, że naprawdę nieźle napisani – jakoś specjalnie nie urzekli. Być może wiąże się to z tym, że jestem nieco przewrażliwiona na wulgaryzmy i podteksty erotyczne. Kiedy występują w książkach, chcę być o tym zawczasu uprzedzona – zanim jeszcze po taką prozę sięgnę (na przykład z tyłu okładki). I tak, do przyjemnej, pomysłowej i lekkiej książki, wkradł się pewien niesmak. Rozumiem – taki klimat pasował, jednak nie jest to rzecz dla mnie.

Samo wydanie zasługuje w tym wypadku na specjalną uwagę. Półtwarda, tekturowa okładka, czerwona wstążeczka, ciekawe grafiki, gęsto zdobiące strony książki. Dobra edycja i świetny układ tekstu. Przyznaję, że byłabym zachwycona, gdybym na półce miała jedynie tak rewelacyjnie dopracowane tomy. Również spis treści jest bardzo przystępny. Za oprawę wydawnictwu SQN należą się wielkie brawa.

Po książce spodziewałam się, że będzie zabawniejsza – mimo dużej dawki humoru, w ogóle on do mnie nie trafiał. Fabuła i akcja były ciekawe, miejscami zaskakujące, kiedy indziej niesamowite. Pisarz w przemyślany sposób odkrywał przed czytelnikami coraz to nowe fragmenty życia tytułowych „Chłopców". Mam w stosunku do powieści naprawdę bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony niespecjalnie mnie urzekła, z drugiej jednak nie zaprzeczę, że jest wciągająca i dobrze napisana. Także niewiele mogę prozie Jakuba Ćwieka zarzucić i jedynym „przeciw" jest mój własny, subiektywny gust literacki. Co do pewnych treści czytelnicy mogą więc czuć się uprzedzeni, a jeżeli one nie stanowią żadnej przeszkody, to po książkę sięgnąć polecam. Przygody w towarzystwie Zagubionych Chłopców z pewnością będą niezwykle ciekawe.

 

Dział: Książki
środa, 09 grudzień 2015 12:26

Potworne przepychanki

Dzieci kochają potwory, a potwory kochają dzieci. Od czasu powstania filmu „Potwory i spółka" każdy o tym wie. Dlatego właśnie gra „Potworne przepychanki" wydaje się być idealnie stworzona dla wszystkich maluchów.

Wiek: 5+
Liczba graczy: 2-4
Czas rozgrywki: ok. 15 minut

Cel i fabuła

Na arenie spotykają się duże i małe potwory, szarpiąc się, drapiąc, wiercąc i wygłupiając. Arena jest jednak wysoka i żaden nie powinien z niej spaść. Celem gry jest zrzucenie jak najmniejszej liczby potworów, gdyż każdy zrzucony potwór to punkty dla „wroga".

Strona wizualna

Pod względem wykonania oraz grafiki gra jest bardzo atrakcyjna. Drewniane klocki potworów z kolorowymi naklejkami umieszcza się na trójwymiarowej arenie. Przesadzone wydaje mi się jednak tak wielkie pudełko dla tak małej gry. Potwory są wymyślne i sympatycznie narysowane. Każdy ma własny rozmiar i indywidualny kształt. Linijki do popychania klocków są kolorowe i solidne.

Przygotowanie gry

Potrzeba niewiele miejsca, powierzchnia musi być jednak płaska, a dostęp do gry wygodny z każdej strony. Na początek rozstawiamy arenę, a na niej układamy po jednym potworze z każdego rodzaju oraz dodatkowo dwa fioletowe. Płytki potworów kładziemy w zasięgu graczy.

Przebieg rozgrywki

Zaczyna osoba, która jako ostatnia widziała potwora (lub najmłodszy gracz). Gracz rzuca kostką. Jeśli wypadnie potwór, bierze jego klocek i przy pomocy popychaczek spycha go na arenę. Jeżeli wypadnie znak zapytania, wybiera potwora, którego klocków pozostało w zapasie najwięcej. Wkładany na arenę potwór nie może wystawać w żadnym miejscu. Jeżeli nic nie spadnie, rozgrywka toczy się dalej. Gdy jednak z areny spadnie jakiś potwór, przeciwnicy otrzymują po jednym żetonie odpowiadającym leżącemu na stole potworowi. Rozgrywka kończy się w momencie gdy na kostce wypadnie potwór, którego klocka już nie ma w zapasie. Gracze podliczają punkty poprzez porównanie długości swoich „potwornych" szeregów.

Wrażenia

Rozgrywka jest sympatyczna i wydaje się być wprost idealna dla młodszych dzieci. Różnobarwne elementy z pewnością przyciągną ich uwagę. Uważam jednak, że pudełko powinno być znacznie mniejsze. Można by je było wówczas wygodniej przechowywać i zabrać ze sobą na wakacyjny wyjazd czy wycieczkę. Obrazkową instrukcję można bez trudu zrozumieć, a zasady są tak proste, że w grę mogą grać nawet najmłodsze maluchy.

Podsumowanie

Gra powstała pojawiając się na kickstarter.com , co już samo w sobie świadczy o tym, że jeszcze zanim się pojawiła byli już chętni do grania. Rozgrywka toczy się szybko i sprawnie, jest zajmująca i zabawna, a dzieci (tak jak i ich rodzice) mogą przyjemnie spędzić przy niej czas.

Dział: Gry bez prądu