Rezultaty wyszukiwania dla: SPI
Dopóki śmierć nas nie rozłączy
Małżeństwo to ciężki kawałek chleba; szczególnie, jeżeli Twoja żona nie akceptuje skoków w bok, a Ty sam jakoś niespecjalnie pragniesz naprawić wiążącą Was kiedyś więź...
Matt Evans wybrał się na pieszą wycieczkę ze swoją żoną, Marie. Byli małżeństwem już ponad dwadzieścia dwa lata! I choć w założeniu miał to być romantyczny wypad tylko we dwoje, to Matt skupiony jest raczej na swoim telefonie niż na Marie. Droga w górę była dość trudna, a niedające o sobie zapomnieć bóle nogi kobiety dodatkowo spowalniały mozolną wspinaczkę. W końcu się udało i ich oczom ukazał się piękny widok. Żadne z nich wolało nie patrzeć w dół, gdzie rzeką kończyło się urwisko; taki widok może przyprawić o zawroty głowy, a w takim miejscu lepiej nie ryzykować! Cóż... Marie lubiła ryzyko. Gdy pan Evans musi ruszyć za potrzebą, jego uszu dochodzi tylko krzyk o pomoc. Nie wie, co się stało- jego żony nie ma już w tym miejscu, w którym ją zostawił. Wychyliła się za mocno? Poślizgnęła na wilgotnej trawie i... spadła? Faktem jest, że upadek z tak wysokiego urwiska prosto do rwącej rzeki jest niemożliwy do przeżycia. Poszukiwania grupy ratowniczej spełzają na niczym, nigdzie w pobliżu nie mogą zlokalizować ciała kobiety. Matt Evans nie wiedział, czy wreszcie może odetchnąć z ulgą i cieszyć się odzyskaną wolnością, czy może jeszcze się wstrzymać- ostatecznie musiał jeszcze pozytywnie przejść przesłuchanie policji...
Wypadek czy skrupulatnie zaplanowane morderstwo? Matt ma "duże doświadczenie" w utracie żon, bowiem jego pierwsza małżonka, Janice, również zmarła w nie do końca jasnych okolicznościach. Pechowiec? A może... morderca?
Tym razem zupełnie nie wiedziałam, czego się spodziewać. Może dlatego, że po opisie z tyłu sprawa wydawała się bardzo jasna? Cóż... byłam niemalże pewna, że Matt jest rzeczywiście winny, a cała fabuła będzie kręciła się wokół starań detektywów: Lorena i Spengler, aby znaleźć odpowiednio twarde dowody na jego winę. Ależ byłam naiwna! Przecież nie od dziś wiadomo, że autorzy thrillerów starają się jak najbardziej zapleść tworzoną przez nich intrygę tak, by czytelnik sam się w tym wszystkim pogubił. I bardzo dobrze, bo z Dopóki śmierć nas nie rozłączy spędziłam bardzo intensywny czas.
Z pozoru małżeństwo Evans'ów ma wszystko to, czego pragnie każdy inny człowiek w swoim życiu- Matt zarabia grube pieniądze, oboje dbają o siebie, mają dwie dorosłe, zdrowe córki, studiujące i mieszkające poza domem, a Marie udziela się właściwie wszędzie, gdzie tylko może, tworząc sobie spore grono przyjaciółek. Tylko relacja między nimi wygląda niezbyt dobrze; bohaterka już wcześniej przyłapała męża na kłamstwie, a jego ubrania często pachniały damskimi perfumami. Ale czy na pewno? Może to tylko jej drobna obsesja? Starała się jednak ignorować te drobne przejawy możliwej niesuboordynacji, dla dobra małżeństwa. I tak ich związek trwał już dwadzieścia dwa lata. Po takim czasie wydawałoby się, że para powinna żyć w nieustającej symbiozie, a w tym wypadku coś ewidentnie nie grało.
Pani detektyw Spengler musi znaleźć odpowiedzi odnośnie śmierci pani Evans, a tym samym "wyrobić" sobie miejsce wśród męskiej, policyjnej społeczności. Początki nigdy nie są łatwe; jako kobieta jest dodatkowo dyskryminowana jako stróż prawa. Rozwiązanie tej sprawy może nie tylko przynieść jej poklask społeczeńtwa, ale też sprawić, że współpracownicy wreszcie potraktują ją jak "swoją". Do pomocy niejako sam z siebie zgłasza się detektyw Loren- trudny typ, którego praktycznie nikt nie lubi. On sam boryka się jednak z własnymi problemami...
Ta książka to jak podróż na rollercoasterze; już, już się wydaje, że znamy odpowiedź, a tu bum! I wracamy do punktu wyjścia. Akcja została tak poprowadzona, że właściwie od początku wskazujemy jednego winnego całej tragedii- Matt'a. Ale, ale! Zaczekajcie chwilę, wkręćcie się w historię... nagle Wasze osądy mogą przybrać zupełnie inny kierunek. Autorka bawi się nami, uzupełniając nieustannie historię w nowe informacje. Ostatecznie już nie wiadomo, kto jest bardziej winny i dlaczego bohaterowie nie zdecydowali się na tak proste rozwiązanie, jakim jest rozwód. Dopóki śmierć nas nie rozłączy czyta się w ekspresowym tempie, szczególnie, gdy na jaw wychodzą kolejne tajemnice Evans'ów. Mały spoiler- żadne z nich nie jest krystalicznie czyste.
Utwór pani JoAnn Chaney na długo zapisze się w mojej pamięci. Zwroty akcji, nietuzinkowe rozwiązania i przede wszystkim ogrom tajemnic to coś, czego zawsze szukam w thrillerach. Tutaj dodatkowo mamy jeszcze niestabilną sytuację między małżonkami, która prowadzi do wszystkich tych wydarzeń. Lektura zdecydowanie dla fanów zawikłanych historii.
Munchkin: Quacked Quest
Munchkin: Quacked Quest to zręcznościowa gra towarzyska w konwencji izometrycznego RPG akcji w realiach fantasy, inspirowana humorystyczną „karcianką” Munchkin, stworzoną przez firmę Steve Jackson Games. W tytule tym maks. czwórka graczy kieruje poszukiwaczami przygód, którzy eksplorują podziemia, zbierają przedmioty i walczą z różnymi fantastycznymi bestiami (oraz ze sobą nawzajem). Za stworzenie i wydanie tego tytułu odpowiada firma Asmodee Digital.
Konkurs: Spirit Animals. Opowieści zwierzoduchów
Wydanie specjalne bestsellerowej serii "Spirit Animals" ulubionego autora fantastyki dla dzieci, Brandona Mulla!
Historia skupia się wokół czterech Wielkich Bestii - lamparcicy Urazy, pandy Jhi, wilka Briggana, sokolicy Essix – które w imię obrony świata Erdas poświęciły wszystko, co mogły.
Czytelnicy poznają fantastyczne opowieści o sile przyjaźni i odwagi oraz dowiedzą się dlaczego warto zachować wierność swoim wartościom i ideałom. Lektura obowiązkowa każdego fana "Spirit Animals" oraz wyobraźni Brandona Mulla.
Boss Monster Wypaśne Pudło
Boss Monster to prawdziwie szalona mieszkanka strategicznej i przygodowej gry karcianej inspirowana klasycznymi grami wideo. Czy jesteś wystarczająco złym typem, aby zostać największym bossem?
Opowieści Zwierzoduchów - zapowiedź
Wydanie specjalne bestsellerowej serii "Spirit Animals" ulubionego autora fantastyki dla dzieci, Brandona Mulla!
Historia skupia się wokół czterech Wielkich Bestii - lamparcicy Urazy, pandy Jhi, wilka Briggana, sokolicy Essix – które w imię obrony świata Erdas poświęciły wszystko, co mogły.
Czytelnicy poznają fantastyczne opowieści o sile przyjaźni i odwagi oraz dowiedzą się dlaczego warto zachować wierność swoim wartościom i ideałom. Lektura obowiązkowa każdego fana "Spirit Animals" oraz wyobraźni Brandona Mulla.
Fałszywy Pieśniarz - fragment
Na ich widok kryminalistycy z Wydziału Opętań i Nawiedzeń przerwali cichą rozmowę i zeszli pośpiesznie z ogrodowej ścieżki, robiąc im przejście.
– Mówiłem ci, że jesteś w Firmie sławna, szamanko od umarlaków – szepnął Kruchy. Nie zwolnił kroku i do nikogo nie zagadał, pozdrowił tylko znajomych techników lekki skinieniem głowy. – Niszczycielko lustrzanych piekieł i pogromczyni Kusiciela.
– Kpij sobie, kpij – mruknęła Ida, starannie unikając taksujących spojrzeń. – Sławna czy osławiona?
Łowca uśmiechnął się lekko. Po krótkim zastanowieniu wzruszył ramionami.
– W obu przypadkach jedni będą cię podziwiać, a inni nienawidzić, więc co za różnica?
– W zasadzie żadna.
– No i sama widzisz. Kiedyś im przejdzie, zobaczysz.
Zboczyli ze ścieżki i zaczęli przedzierać się przez bujne zarośla. Przed nimi w plątaninie rachitycznych gałęzi majaczyła pękata sylwetka białego namiotu.
– Co my tu mamy, Szerszeń? – zawołał Kruchy, gdy po wyjściu z gęstwiny zatrzymali się przed taśmą w czarno-czerwone pasy.
Nazwany Szerszeniem technik, który jako jedyny z całej ekipy dochodzeniowo-śledczej nie zwrócił żadnej uwagi na ich przybycie, zerknął przez ramię z osobliwie nieobecną miną, jak gdyby głos łowcy wyrwał go nagle z głębokiego transu. Mężczyzna potrzebował chwili, aby na powrót nawiązać kontakt z rzeczywistością, po czym zamrugał i raptownie poderwał się z klęczek; na kolanach nieskazitelnie białego kombinezonu ochronnego widniały ciemne plamy błota. Podstarzały, przygarbiony, z ogoloną głową i, dla równowagi, sięgającą do pasa srebrzystą brodą przypominał stuletniego druida, lecz kiedy ruszył im na spotkanie, w jego sprężystym i zaskakująco energicznym kroku kryła się pewna młodzieńcza niecierpliwość.
Wszelkie skojarzenia ze statecznym celtyckim kapłanem zniknęły bez śladu w chwili, w której Szerszeń i Kruchy przybili sobie na powitanie skomplikowaną serię piątek i żółwików.
– Ida Brzezińska, szamanka od umarlaków, moja nowa partnerka – przedstawił dziewczynę łowca. – Krzysztof Szerszuła, szef sekcji techników.
Ida uśmiechnęła się lekko, podała mężczyźnie rękę, po czym uśmiechnęła się szerzej, mocno zaciskając usta, zagryzając zęby i z całych sił starając się nie syknąć. Palce Szerszenia, twarde i silne niczym imadło, o mało nie zmiażdżyły jej dłoni.
– Miło mi poznać – huknął na nią z góry, aż podskoczyła.
– Mnie… uch… również… – Niemal westchnęła, gdy wreszcie ją puścił, po czym ukradkiem pokręciła nadgarstkiem, żeby przywrócić krążenie w zdrętwiałym przedramieniu.
Szerszeń nie czekał, aż łowca zacznie go ciągnąć za język, tylko od razu odstąpił na bok i uniósł taśmę, wpuszczając ich na zabezpieczony teren. Na wpół zapraszającym, na wpół niezdecydowanym gestem wskazał namiot i ziejącą pod nim dziurę w ziemi. Sam jednak jakoś się nie kwapił, żeby tam wracać.
– Aż tak źle? – Kruchy także nie ruszył się z miejsca. – Nic nam nie powiesz?
– Nie bardzo jest co mówić – burknął technik. Obejrzał się na rozkopany grób i wydął usta. – Żadnych widocznych obrażeń, a nie mogę przeprowadzić dogłębnej ekspertyzy, bo zwłoki są oplecione potężnymi zaklęciami ochronnymi, które zakłamują odczyty.
– Udało się je chociaż zidentyfikować?
– A skąd. Mamy całkowity zakaz dotykania ciała. Fotograf zrobił zdjęcia i posłał je analitykom, ale nie znaleźli w bazie nikogo, kto przypominałby denata…
– Zaraz, chwila. – Kruchy zmarszczył brwi. – Godzinę temu dostałem cynk, że znaleźliście same szczątki, a ty mi tu teraz o jakichś zdjęciach…
– Spodziewaliśmy się szczątków, bo to nam sugerowały sonary, zanim zaczęliśmy ekshumację – wyjaśnił Szerszeń spokojnie, lecz w jego bladoniebieskich oczach błysnęła iskierka irytacji. Najwyraźniej nie należał do ludzi, którzy lubią niespodzianki. – Też byliśmy zdziwieni faktycznym stanem zwłok. Dopiero po odkopaniu wykryliśmy aktywność magiczną, a wtedy dowództwo kazało nam natychmiast wstrzymać oględziny. Nic tu więcej nie zdziałamy bez nakazu przełamania zabezpieczeń ani bez biegłego nekromanty. Ruda ma już prokuratora na linii.
Wszyscy troje zerknęli w kierunku czarownicy, która spacerowała nerwowo w tę i z powrotem z telefonem przy uchu. Bluzką i miedzianymi włosami zaczepiała o kolczaste liście ostrokrzewu.
– Ale znając Maćkowiaka i jego zamiłowanie do papierologii, nie dostaniemy decyzji szybciej niż za kilka dni.
– Pozwolisz nam się tu w międzyczasie trochę pokręcić?
– Sam nie wiem, Kruchy…
Szerszeń, który przez tę całą rozmowę zdawał się zupełnie ignorować obecność Idy, łypnął na nią teraz spod siwych, krzaczastych brwi, mrużąc pomarszczone powieki. Skanował ją z uwagą centymetr po centymetrze, aż w końcu speszona opuściła głowę i również zlustrowała swój ubiór. Nie znalazła niczego kompromitującego, żadnej plamy czy rozpiętego suwaka w najmniej odpowiednim miejscu… Zaraz jednak przyszło jej na myśl, że w szaroburej bluzie z kapturem, powycieranych dżinsach i rozdeptanych fioletowych trampkach nie wygląda zbyt profesjonalnie. Kruchy to co innego, z ponadsześcioletnim stażem i świeżo otrzymanym awansem mógł sobie nosić, co mu się żywnie podobało. W przeciwieństwie do szamanki nie miał już nikomu nic do udowodnienia, a pierwsze wrażenie, jakiekolwiek było, dawno przysłonił serią zawodowych sukcesów.
– Jesteś ekranowana, młoda? – spytał szorstko technik.
– Jestem ekranowana, młody? – Szamanka niepewnie zerknęła na łowcę.
– Jest ekranowana, staruszku. – Łowca uśmiechnął się i klepnął technika w ramię. – Osobiście założyłem na nas zasłony. Nic nam nie grozi.
Ostatnie zdanie wypowiedział z pełnym przekonaniem, a mimo to Ida jakoś nie potrafiła wyzbyć się wątpliwości. Zadrżała lekko, zapewne przez wiatr, który podstępnie wdzierał się pod ubranie.
A może wcale nie przez wiatr.
Bardziej czuła, niż wiedziała, że chodziło o coś więcej – coś znacznie gorszego. Miała wrażenie, że to czyjś lodowaty oddech mroził jej skórę na karku, że w świszczącym szumie kolejnych podmuchów pobrzmiewały strzępki gorączkowych słów.
Potrząsnęła głową i naciągnęła kaptur bluzy aż po same brwi. Nie pomogło. Ogród nie przestawał do niej mówić, nie przestawał się gapić.
– Jak tam sobie chcecie. – Szerszeń zanurkował pod taśmą ze zwinnością, jakiej trudno było oczekiwać po kimś w jego wieku. – Życzę udanej zabawy – rzucił na odchodnym, nie oglądając się za siebie, po czym dołączył do głośnej grupki kryminalistyków, którzy mówili coś jeden przez drugiego i wymachiwali rękami.
Cesarstwo masek
Dragon Age to najlepsze uniwersum, z jakim dotychczas miałam do czynienia. Nie umiem zliczyć, ile godzin spędziłam w grach tego tytułu – powiem jedynie, że każdą przeszłam po kilka, a nawet kilkanaście razy w przypadku pierwszej części! Nic więc dziwnego, że „Cesarstwo masek” pochłonęło mnie całkowicie i – choć opowieść nie jest bez wad – wspaniale było wybrać się do Orlais!
O niebezpiecznych aspektach Cesarstwa Orlais wie każdy gracz (wszak pochodzi z tamtą Leilana), jednak czytelnik poznający świat Dragon Age poznać je może zdaje się dopiero w tym tomie. Muszę przyznać, że powieść Patricka Weekesa to ciekawy przewodnik przez wspomnianą krainę. Fantastycznie było przeżyć przygodę w tym miejscu i – prawdę mówiąc – fajnie ukazany klimat przepychu i zagrożenia jest zdecydowanie największym aspektem historii. Zapowiadane intrygi są mało skomplikowane, co miejscami było odrobinę irytujące, a i same postaci często postępowały dość infantylnie. Niemniej, mimo tych dość poważnych wad, powieść czytało mi się nadzwyczaj dobrze – niekiedy pojawiały się elementy mi znajome, które budziły we mnie dziką radość. Poza tym – jak wspominałam we wstępie – uwielbiam Dragon Age i wolałam czerpać pozytywy z lektury, niż irytować się czymkolwiek. Bo i zalet „Cesarstwu masek” nie brakuje!
Całość przepełniona jest akcją, a dialogi bohaterów są naprawdę dobrze napisane. Nawet, jeśli ich wybory zdają się niekiedy dziecinne, tak ciężko ich nie polubić. Nie umknęło mojej uwadze również to, że książka kapitalnie rozwija konflikt w Orlais – nie brakuje tutaj licznych ciekawostek, m.in. o motywacjach postaci, o których w grach spotkać można jedynie niewiele mówiące i znaczące wzmianki. Myślę, że właśnie to rozszerzenie wiedzy o świecie Dragon Age najbardziej mnie usatysfakcjonowało i znacząco wpłynęło na ocenę tej książki. Bo – przyznam szczerze – właśnie na to liczyłam: na powrót do ukochanego uniwersum z bonusem.
„Cesarstwo masek” to również ciekawy tytuł z gatunku fantastyki, poruszający społeczno-polityczne aspekty świata. Można nawet rzec, że w jakimś stopniu porusza temat rasizmu i niewolników – tutaj mamy ten obraz na przykładzie elfów. Gdyby Patrick Weekes bardziej rozbudował „spiski” w powieści oraz nieco dopracował kreację bohaterów, to z czystym sumieniem mogłabym dać znacznie wyższą ocenę tytułowi i naprawdę byłby czymś epickim. Szczególnie, że napisana jest doprawdy nieźle – czyta się fenomenalnie!
Jeśli jesteś miłośnikiem serii Dragon Age i fantastyki – koniecznie sięgnij po tę książkę! Ja, choć lekturę zakończyłam już kilka dni temu, to sercem wciąż jestem w Cesarstwie Orlais (i pewnie jeszcze trochę tutaj zostanę). Fenomenalna przygoda, mnóstwo rewelacji z uniwersum i… przepiękna okładka – nie mogę się na nią napatrzeć. Bardzo, bardzo polecam!
Konkurs: Złote miasto
Trzy wężowe łodzie pełne wojowników z mroźnej, niegościnnej północy suną przez nurty wielkich rzek, aby dotrzeć ku słonecznym, piaszczystym brzegom południa.
Złote miasto, powtarzają wszyscy szeptem!
To tam, nad wodami mitycznego morza po drugiej stronie świata, wznosi się potężny gród, w którym z pewnością mieszkają bogowie. Ale ponad dachami Złotego Miasta gromadzą się ciemne chmury. Inne imperium, o wiele młodsze i bardziej głodne chwały, ostrzy sobie zęby, mogące bez trudu skruszyć wiekowe mury. Zbliża się oblężenie tak wielkie, że o podobnym nawet pieśniarze nie śmieli marzyć. Od wschodu nadciąga burza, a wraz z nią bitwa, która odmienić może losy całego świata.Przez skowyt wichru w olinowaniu, w trzasku przecinającej niebo błyskawicy i huku przetaczającego się ponad spienionymi falami gromu, słychać tylko jedno imię. Zahred.
Bramy ze złota. Złote miasto
- Zabijmy ich. – zaproponował Ulfhvatr.
Zahred drgnął, rozejrzał się. W końcu wypatrzył to, o czym musiał mówić wojownik: kilka wąskich łodzi, dłubanek z jednego pnia drzewa, sunących wzdłuż brzegu rzeki i wyciągających pozastawiane na noc sieci.
- Po co? – zapytał.
- A tak sobie, jarlu. Po prostu. – Ulfhvatr wzruszył ramionami.
- Hm, hm. A jeśli jest ich więcej?
- To zabijemy ich więcej.
Jaki jest przepis na udaną lekturę? Wyraziści bohaterowie, żywiołowa akcja i doskonale wykreowane realia powieści. Dorzućcie do tego grupę uzbrojonych po zęby wikingów i świat staje się jeszcze piękniejszy. A skoro ową grupę prowadzi nie kto inny, a Zahred we własnej osobie, to już znak, że koniecznie trzeba rezerwować parę godzin na małe tete-a-tete z książką. I oby nikt nie ośmielił się przerywać!
Drugi tom trylogii Bramy ze złota to jednocześnie piąta odsłona losów Zahreda. Cały cykl ma liczyć siedem tomów, ale Michał Gołkowski nie byłby sobą, gdyby nie wprowadził trochę zamętu. W ten sposób tom trzeci rozrósł się do trylogii. Czy czwarty okaże się tetralogią? Pożyjemy, zobaczymy. Tymczasem, w ramach krótkiego wprowadzenia – akcja każdego z tomów toczy się w innych czasach i innym miejscu. Łączy je wspólny bohater, przeklęty przez bogów, mający za sobą setki, o ile nie tysiące żyć.
Spiżowy gniew to epoka brązu i starożytne cywilizacje, a Bogowie pustyni opowiadali o początkach państwa faraonów. Bramy ze złota to już znacznie bliższe nam czasy. O ile w Świątyni na bagnach można było jedynie zorientować się, że mamy do czynienia z wczesnym średniowieczem, o tyle w Złotym mieście pada wreszcie konkretna data – rok 717.
Akcja mknie do przodu praktycznie od pierwszego rozdziału, a bohaterowie wraz z czytelnikiem przemierzają Europę od samej północy aż do tytułowego Złotego Miasta, łatwego do rozszyfrowania, jeśli dodamy do niego wspomnianą przed chwilą datę. Więcej nie spoileruję, słowo.
Pierwsze skrzypce gra, jak niemal zawsze, Zahred. Mijające tysiąclecia zmieniły go. Zdecydowanie nie jest to ten sam człowiek, którego poznaliśmy w Spiżowym gniewie, chociaż nadal pozostaje fascynującą postacią. Można odnieść wrażenie, że kolejne żywota łagodzą do pewnego stopnia jego gniew, a do głosu dochodzą oprócz ślepej furii znacznie głębsze, bardziej ludzkie uczucia. Nie zmienia to jednak faktu, że mężczyzna jest w stanie poświęcić wszystko i wszystkich, byle osiągnąć swój cel.
W równym stopniu uwagę przykuwa towarzysząca Zahredowi drużyna. Początkowo wikingowie wyglądają jedynie na nieokrzesaną zgraję zarośniętych zbirów, ale wraz z rozwojem akcji każdy z nich pokazuje swój charakterystyczny, odrębny rys. Ich odzywki i niektóre zagrania wprowadzają do fabuły humorystyczny akcent, chociaż nie ukrywam, że czasami może też zakręcić się przy nich łza.
W przeciwieństwie do poprzednich tomów, gdzie elementy fantastyczne były mocno widoczne, tym razem na pierwszy plan wysuwają się wątki historyczne. Fantastyka koncentruje się na samym Zahredzie i tym, kim naprawdę jest. I to właściwie tyle.
Podsumowując, Złote miasto to świetna kontynuacja bardzo dobrego cyklu, moim skromnym zdaniem najlepszego jak dotąd w dorobku autora. Serdecznie polecam!
Pandemia
"Dziś nawet uczeń szkoły średniej, wyposażony w powszechnie dostępne odczynniki i odpowiednio poinstruowany, może nauczyć się modyfikowania genotypu żywych komórek, a te przekażą owe zmiany kolejnym generacjom."
Tom jedenasty, ale w tej serii można zacząć od dowolnej odsłony, każda obroni się bez znajomości poprzednich. Przyznam, że szczególnie chętnie rzucam się na thrillery medyczne, a zwłaszcza powieści Robina Cooka, w rewelacyjny sposób oddziałują na wyobraźnię, zapewniają dobrą rozrywkę czytelniczą, a przy tym dostarczają ciekawej wiedzy ze zdobyczy świata nauki.
Fabuła opiera się na niebezpieczeństwie, jakie niesie machinalne i bezmyślne zajmowanie się modyfikacjami genetycznymi, zabawianie w boga decydującego, kto ma żyć i jakim kosztem. Żargon naukowy przedstawiony w czytelnej i zrozumiałej formie, szybko oswajamy i odnajdujemy się w klimacie. Tradycyjnie, autor nakłania czytelnika do zajmujących refleksji, wciąga w świat etycznych dylematów i mrocznej sfery natury człowieka. Przed odpowiedziami na niewygodne pytania trudno uciec, to one kształtują nasz pogląd na wybrane zagadnienia życia. Podoba mi się podejmowanie kwestii powiązanych z tym, co faktycznie dzieje się na scenie medycyny, biznesu i polityki. Momentami dreszcze przechodzą po plecach na myśl, że scenariusz wykreowany na potrzeby powieści może znaleźć wierne odbicie w prawdziwym świecie.
I jak zwykle w powieściach Cooka, wszystko zaczyna się od indywidualnego przypadku, dzięki uszczegółowionemu opisowi zaprzyjaźniamy się z postacią, wczuwamy w jej sytuację, poznajemy okoliczności ciążącego nad nią niebezpieczeństwa, aby za chwilę się z nią pożegnać. Jedna tragedia pociąga za sobą kolejne, a wszystkie cechuje niejasność, zawiłość i podejrzliwość. Zdajemy sobie sprawę, że coś mrocznego czai się za zgonami pozornie zdrowych osób, bynajmniej nie chodzi tu o zjawisko nieoczekiwanej śmierci. Patolog Jack Stapleton dociera do niepokojącej informacji o zadziwiającej zgodności DNA przeszczepionego serca z DNA odbiorcy. Podejrzewa, że śmiercionośny wirus dopiero rozpoczyna działalność, a Nowy Jork staje przed katastroficznym obliczem masowej epidemii. Rozpoczyna się wyścig z czasem, jednak trudno zająć się prewencją, kiedy nikt nie chce uwierzyć w przypuszczenia Jacka, a zwłaszcza Laurie, jego szefowa i zarazem żona, piastująca wysokie stanowisko w służbach medycznych.
Autor zgrabnie miesza ze sobą wątki, wciągająco prowadzi po etapach śledztwa, frapująco przywabia głównego bohatera w niebezpieczne rejony. Nieustannie coś się dzieje, narasta atmosfera grozy, nasila się uczucie wielkiego spisku i zręcznej manipulacji. Jak poznać typ wirusa, z którym przyszło się zmierzyć, jak go wyizolować? I jakie siły stoją za jego uwolnieniem? Także życie prywatne Jacka toczy się wartkim rytmem, nie obce mu perturbacje, wahania i wątpliwości. Z jednej strony to przerywnik od ciężkiej tematyki zgonów, z drugiej ściśle splata się z główną intrygą. Książka zapewnia udany wieczór czytelniczy, w moim odczuciu warto się z nią zapoznać, mam wrażenie, że przy tak atrakcyjnych pomysłach na fabułę i przyjaznej narracji twórczość Robina Cooka jeszcze długo zapewniać mi będzie wyczekiwaną przyjemność czytelniczą.