kwiecień 23, 2024

wtorek, 08 wrzesień 2015 20:31

Wywiad z Magdaleną Owczarek

By 
Oceń ten artykuł
(1 głos)

Wrocławianka, absolwentka filologii niderlandzkiej, wieloletnia uczestniczka - nierzadko burzliwych - dyskusji na forach literackich; początkująca pisarka oraz dobra mama wszystkich, którzy chcieliby pierwsze kroki w świecie literatury postawić (wystarczy przeczytać Jej artykuły i porady na www.literka.info!). Młoda dziewczyna z głową pełną szalonych i fantastycznych pomysłów. W swojej debiutanckiej powieści, "Po moim trupie", postanowiła zniszczyć Wrocław zsyłając na niego apokalipsę zombie. I wpadła na ten pomysł zanim Robert Szmidt posłał na miasto swoją Z plagę! Ale nie tylko tu okazała się szybsza. Trup - jak pieszczotliwie nazywa swoje dziecko - powstał w ramach ekspresowej, internetowej akcji...

Alicja Górska (Alice Hill): NaNoWriMo – szokująco trudny skrót. Wyjaśnij niewtajemniczonym, z czym to się je i jaki związek ma z „Po moim trupie"?

Magdalena Owczarek: National Novel Writing Month, przy czym słówko "national" jest tu niezwykle mylące. NaNoWriMo, pieszczotliwie NaNo, to międzynarodowa akcja pisania książki w miesiąc. Zaczyna się i kończy w listopadzie, a wszystkie zasady można sprowadzić do jednej: napisz 50 tysięcy słów w 30 dni. Po pierwszy uczestniczyłam w NaNo w 2012 roku. Dowiedziałam się wtedy o akcji dosłownie dwa dni przed rozpoczęciem pisania i nie miałam nic przygotowanego: ani pomysłu, ani bohaterów, nic. Nie wiedziałam nawet, czy udźwignę takie tempo dłużej niż przez dwa dni. Wpadło mi wtedy do głowy, że zawsze przecież chciałam napisać swoją wersję apokalipsy zombie i bam, w grudniu miałam pierwszą wersję Trupa na dysku.

A. G.: A więc książka powstała w miesiąc. Przynajmniej tyle ją pisałaś. A wcześniejsza sfera koncepcji i późniejsze poprawki? Wspomniałaś, że zawsze chciałaś napisać swoją wersję apokalipsy, ale ile czasu potrzebowałaś by Trup od pomysłu przekształcił się w ponad dwustustronicową historię?

M. O.: Na tym trochę polega magia NaNo: w trakcie pisania nawet najbardziej podstawowy pomysł nabiera kształtów, głównie dlatego, że nie ma innego wyboru. Pisanie Trupa było trochę takim właśnie skakaniem na główkę, bo koncepcja zmieniała mi się po drodze, a kilka pomysłów z pierwszych dni listopada wyrzuciłam w połowie miesiąca. Na początku to miała być czysta komedia, potem - z elementami horroru, jeszcze później zorientowałam się, że wyszedł mi miejscami felietion o społeczeństwie. Praca po NaNo to było zszywanie wszystkich tych elementów w całość, wygładzanie różnic i wywalanie co gorszych fragmentów. Redakcja zawsze zajmuje długo, a ja do swojej zabieram się zazwyczaj ze dwa miesiące po napisaniu tekstu. W tym czasie mogę się zdystansować do tego, co napisałam, i podejść z zimną krwią do niezbędnego wycinania fragmentów.

A. G.: A gdybyś musiała określić ramy czasowe? Ile czasu - zaangażowany, młody debiutant - powinien poświęcić tekstowi? Nawet takiemu napisanemu w szaleństwie NaNo. Pytam, bo wiem, że niektórym wydaje się, że po prostu usiadłaś, minął miesiąc i miałaś gotową powieść, a to przecież zupełnie nie tak.

M. O.: O nie, to zupełnie nie tak wygląda. Oczywiście różni pisarze mają różne tryby pracy, ale u mnie wygląda to zazwyczaj tak: dwa miesiące odczekania, aż tekst odpocznie, miesiąc pierwszej autorskiej redakcji, w której wyłapuję błędy logiczne, dziury fabularne, nieścisłości w zachowaniach bohaterów i inne duże rzeczy, jak również kiedy wydaje mi się, że wszystko jest do kitu i bez sensu. Potem lecę z korektą - drobnymi poprawkami, tam przecinki, tam literówki, rzeczy, których nie wyłapałam podczas redakcji. Później mogę znów odczekać ze dwa tygodnie i wziąć się za drugą redakcję autorską - to wówczas, kiedy czuję się niepewnie wobec jednego czy drugiego rozwiązania. Jeśli jednak czuję się nieco pewniej, to wysyłam tekst do dwóch albo trzech beta-readerów i czekam na odzew. Czasem proszę o uwagi w pewnym konkretnym aspekcie, np. odnośnie którejś postaci albo zwrotów akcji. Gdy przyjdą uwagi, to nad nimi myślę i wprowadzam lub nie. Ogólnie rzecz biorąc, absolutne minimum między napisaniem tekstu a wysyłką gdziekolwiek to 6 miesięcy - a potem dochodzi jeszcze redakcja i korekta w wydawnictwie, co daje kolejny pół roku. Cały proces może się rzecz jasna wydłużyć, w zależności od tego, kiedy się zmobilizuję do walki z własnymi błędami.

A. G.: To faktycznie ogrom intensywnej pracy. Jednak decydując o tematyce debiutanckiej powieści, wybierałaś spośród swoich zainteresowań, więc całość na pewno sprawiła Ci też sporą frajdę. Literaturę postapo z pewnością masz w małym paluszku. Na stronicach Twojej książki pojawia się kobieta z mieczem, która kojarzy mi się z Michonne z „The Walking Dead". To celowe nawiązanie, czy po prostu płeć piękna i długie, ostre przedmioty wydały Ci się naturalną parą bez zewnętrznej inspiracji? Jakie "zombie opowieści" cenisz sobie najbardziej?

M. O. : "The Walking Dead" kojarzę oczywiście, ale prawdę mówiąc zarzuciłam oglądanie serialu, zanim Michonne weszła na scenę i dowiedziałam się o niej już po Trupie. Mój tok myślenia szedł raczej tropem "ile sposobów na zabicie zombie mogę wymyślić?" Broń biała wydawała mi się szalenie niewyeksploatowana, a Lilka przyszła z nią - nie walczyłam szczególnie z tym konceptem. Jeśli chodzi o inne rodzaje opowieści o zombie, to jest ich taka masa, że naprawdę chyba każdy może znaleźć coś dla siebie. Dla mnie "Zombieland" chyba na zawsze pozostanie tym filmem o zombie, do którego powinny aspirować wszystkie pozostałe. Szalenie ciekawym zakręceniem tematu jest brytyjski serial "In the flesh", który zmaga się ze światem, w którym zombie... wyzdrowieli. A na łopatki rozłożyła mnie nie książka, nie serial i nie film, ale aplikacja sportowa i słuchowisko w jednym, które motywuje biegaczy do wysiłku, puszczając im odcinkową historię o świecie po wirusie Z. Nazywa się "Zombies, run!". Nie przepadam natomiast za standardowym schematem o żywych trupach: jest masa nieumarłych i garstka ocalałych, która non-stop się pomniejsza, wiecznie uciekają albo wiecznie chowają się w budynku, a całość próbuje wtłoczyć nam do głowy, że to człowiek jest tutaj prawdziwym potworem, a nie zombie. Było. Słyszałam. Tego typu historie nie wprowadzają już nic nowego. Gdy ostatnio w rozmowie ktoś mi powiedział, że apokalipsa zombie to "najszczerszy rodzaj apokalipsy", bo odsłania prawdziwą naturę człowieka, roześmiałam mu się w twarz. Ile można?

A. G.: Czyli wolisz zombie raczej "na śmiesznie" niż "na poważnie"?

M. O.: Na poważnie też może być - byle z głową, powiewem świeżości albo w jakimś konkretnym celu. Nie jestem przeciwniczką klasycznych motywów i zagrań, ale denerwuję się, gdy ktoś próbuje mi wciskać pięciokrotnie odgrzewany kotlet.

A. G.: To dlatego umiejscowiłaś akcję „Po moim trupie" w Polsce, konkretnie we Wrocławiu? Wyprzedziłaś w tej koncepcji starszego kolegę po fachu, Roberta Szmidta („Szczury Wrocławia"). Dlaczego Wrocław? Dlaczego w ogóle Polska? Co innego oferuje miasto we własnym kraju od powiedzmy takiego, wielokrotnie przecież doświadczanego apokalipsą różnej maści, Nowego Jorku czy Los Angeles?

M. O.: Jeśli chodzi o zombie, może byłam szybsza, ale na pewno nie, jeśli chodzi o umieszczenie akcji powieści fantastycznej we Wrocławiu. Z jakichś przyczyn to miasto lądowało jako scena tych czy innych przygód w polskiej fantastyce o wiele częściej od innych. W moim wypadku przyczyna była prosta: jestem z Wrocławia, znam je i chciałam wykorzystać znajomą topografię przy niektórych zagraniach fabularnych. Jest coś kuszącego w wysadzeniu w powietrze miejsca, w którym się wielokrotnie było. LA, Nowy Jork czy nawet Londyn to dla mnie miejsca nieco zbyt odległe i obce. Nie wiem, czy potrafiłabym zagrać tam otoczeniem - czy nie byłoby tylko nieruchomą scenografią.

A. G.: A nie bałaś się, że przez to, że znasz Wrocław; że operujesz jego ulicami, charakterystycznymi punktami i lokalnymi nazwami, powieść stanie się mniej zrozumiała dla tych, którzy we Wrocławiu nie byli? Że weźmiesz za pewnik niektóre cechy charakterystyczne zapamiętanych miejsc i zrezygnujesz z ich opisowego uplastycznienia z powodu właśnie żywej ich w Tobie obecności?

M. O.: Trochę tak, ale też prawda jest taka, że gdy zaczynałam pisać Trupa, to nigdy nie zamierzałam płynąć z nim dalej niż do znajomych, a u wydawcy znalazł się przez namowy mojej siostry. Po czasie jednak widzę, że to nie była zła decyzja: w wielu recenzjach pojawiają się słowa uznania właśnie za fakt, że miejsce akcji to Polska, a okazyjnie recenzenci żałują, że nie znają lepiej tego miasta. Nikt jednak nie narzekał na tę decyzję i na pewno nikt nie deklarował, że wolałby Stany czy szeroko rozumiany Zachód. Pozwólmy polskiej fantastyce faktycznie być polską, najwidoczniej czytelnicy to właśnie lubią.

A. G.: Książka napisana w miesiąc i zombie w rodzimej Polsce. To już sporo pozytywnych zaskoczeń. Mnie osobiście jednak, zadziwiło najbardziej coś innego. Zombie to bardzo „męski" temat. Ty na protoplastę historii wybrałaś kobietę. Dlaczego?

M. O.: Moją odpowiedź można by właściwie streścić do "czemu nie?", ale to tak naprawdę bardzo, bardzo, BARDZO duży temat dla mnie, ale postaram się streścić. Jak każdy twórca z dowolnej dziedziny, inspirację biorę też z własnych czytelniczych wrażeń. Od jakiegoś czasu bardzo ciężko jest mi się emocjonalnie zaangażować w postacie: zawsze wydaje mi się, że to już było, że ktoś to zrobił, że taki model był, i to pewnie lepiej zrobiony. To jedna rzecz. Druga - nie wiem, jak procentowo przedstawia się podział płciowy między protagonistami w opowieściach akcji, ale stawiam w ciemno, że miażdżąca większość okaże się facetami. Nikt się nie spodziewa babki w głównej roli opowieści o zombie, a zaskoczenie czytelnika zawsze działa na korzyść autora. No i mam nadzieję, że przynajmniej kilka dziewczyn, które czytało Trupa (a większość recenzji, które czytałam, były napisane kobiecą ręką) ucieszyło się, że tym razem to ich płci dostał się sceniczny blask.

A. G.: A wśród owych, ucieszonych czytelniczek, byłam i ja. Jednak skoro już o bohaterce.... Karolina wiecznie opowiada o Afryce. To jakaś Twoja prywatna słabość?

M. O.: Nie, Afryka Karoliny to mój absolutnie przestrzelony pomysł. Miało być tak, że Karolina tą wieczną gadkę prezentuje po pierwsze swoje zadufanie, po drugie egocentryzm. Miała irytować i czytelnika, i pozostałe postacie - są momenty, kiedy Radek, Motylek, Czarek i inni dają do zrozumienia, że mają tego dość. Tyle że to totalnie nie wypaliło i zamiast wiązać czytelnika z resztą świata przedstawionego, ta Afryka jedynie oddziela od Karoliny. Zabrakło mi umiejętności. DZIECI, PAMIĘTAJCIE: tak się nie robi wad postaci ;)

A. G.: Mimo irytującego wspominania Afryki Trup zbiera niezłe recenzje. Wiem, że wiele osób o to pyta, jednak nie mogę się powstrzymać. Czy „Po moim trupie" będzie miało kontynuację? Musisz przyznać, że furtkę w finale pozostawiłaś naprawdę szeroko otwartą. Nie mogę uwierzyć, że tylko po to, by pozostawić czytelnika niezaspokojonego!

M. O.: Tak, furtka jest otwarta, to fakt, również dla mnie. Ostatnio zajmowałam się trochę innymi projektami, grzebałam trochę w cyberpunku i innego rodzaju apokalipsie, ale kwestia kontynuacji cały czas wypływa. Póki co nie potwierdzam ani nie zaprzeczam - wszystko się zobaczy w czasie.

A. G.: Innymi projektami powiadasz... Kiedy więc powinniśmy spodziewać się kolejnej premiery powieści autorstwa Magdaleny Owczarek?

M. O.: Tego jeszcze nie wiem, bo nic nie jest przyklepane, ale na pewno nie zamierzam kończyć na Trupie. W międzyczasie, jeśli ktoś jest zainteresowany, mam też kilka tekstów w sieci, a w trakcie NaNo jak większość uczestników rzucam fragmenty pisanego tekstu na NaNoForum.

A. G.: Tak na zakończenie – jak zareklamowałabyś „Po moim trupie" niezdecydowanym potencjalnym odbiorcom?

M. O. : Kliknij tu, aby zamówić książkę, z której dowiesz się, do czego prowadzą długie imprezy w akademikach, która część Wrocławia płonie najpiękniej oraz w którą część ciała uderzać zombie, żeby przestało Cię gonić! :)