marzec 28, 2024

wtorek, 23 kwiecień 2019 07:58

Piotr Żamojda - Ojciec

By 
Oceń ten artykuł
(10 głosów)

Niniejsze opowiadanie jest kontynuacją tekstów „Przebudzenie” i „Wojna przyszła”

Ojciec

„Ten się nazywa ojcem, kto wychował, a nie kto zrodził”.

Talmud

„Zapada już noc i wicher dmie.
Kto o tej porze na koniu mknie?
Z dzieckiem w ramionach, w mroku bez dna;
To ojciec z synkiem do domu gna”.

Król Olch, Johann Wolfgang von Goethe, tłum. Antoni Libera

„Pamiętam, z prawej strony – nie, z lewej od serca –
– Stał przy mnie żołnierz wiekiem, ranami pochyły,
Ku niemu zwinął koniem baszkirski morderca”;

Kordian, Juliusz Słowacki

– List, który teraz oglądamy, a w zasadzie jego fragment, został skreślony przez nieznanego nam autora bez mała trzy wieki temu, najprawdopodobniej w trakcie wojny zwanej przez historyków: „Starciem Króla, Cara i Cesarza”. Kto go napisał? Jakie było jego imię? Bóg raczy wiedzieć. My raczej nigdy się tego nie dowiemy. Wiemy na pewno, że autor, tego niewątpliwie frapującego tekstu, był żołnierzem carskiej armii i  najprawdopodobniej umarł gwałtownie. Cóż, taki czasem bywa los „wziętego w kamasze”... – mówiący te słowa profesor nauk humanistycznych Andrzej Kapcioch, nazywany też w kręgu studentek Czułym Andrzejem, uśmiechnął się lekko, poprawił zjeżdżające mu na czubek nosa modne okrągłe okulary z szylkretowym wykończeniem (klasyka z nutą ekstrawagancji – przynajmniej tak zapewniała go sprzedawczyni, ponętna postawna brunetka po czterdziestce, którą – o dziwo z łatwością – udało mu się zaprosić na dzisiejszy wieczór na kawę) i przyjrzał się uważnie otaczającej go grupie studentów pierwszego roku filologii polskiej.

Pilni i naiwni młodzi ludzie. Studia odkryją przed nimi nieznane im dotąd meandry myśli ludzkiej.
Już wkrótce literatura nauczy ich dostrzegać piękno ukryte w drugim człowieku, jego skomplikowane wnętrze.
Życie natomiast, za niecałe pięć lat, tuż po studiach, w kolejce w pośredniaku lub pracy, (niestety, nie tej wymarzonej), ukaże im straszne oblicze człowieka pospolitego, od którego będzie zależeć ich praca, kariera, samopoczucie. Hmm, ale to jeszcze nie dziś, nie jutro.

– Te czarne plamy, które widzicie, to nie jest bynajmniej rozlany atrament. – Profesor zawiesił na moment głos i uniósł w górę szczupłą dłoń z palcem sterczącym ku górze jak wykrzyknik na tablicy z ostrzeżeniem.
– To ludzka krew!

Dziewczyny westchnęły. Prowadzący zajęcia zdążył zarejestrować kątem oka lekkie uniesienie skrytych za białą bluzeczką cudnie krągłych piersi blond studentki po lewej. Znajome, miłe mrowienie pojawiło gdzieś poniżej pasa, ale tylko na chwilę, zaraz zwalczył je w sobie.

– Ta sfatygowana karta papieru została już kilkukrotnie zbadana przez naukowców. List jest ciekawy nie tylko od strony literackiej, ale też naukowej, czy nawet kryminalnej. To poruszająca wyobraźnię historia. Rzecz jasna nie ta o tęsknocie za pozostawioną w domu żoną i nowo narodzonym synem. Takich opowieści literatura zna wiele. Życie zresztą też. Interesujące są słowa o tym, którego nie wymieniono w tym liście z imienia. To jest zagadka, której najprawdopodobniej nigdy nikt nie zgadnie! Tam jest tajemnica i esencja tego listu. Chciałbym, aby kiedyś, może ktoś z was, drodzy państwo – Kapcioch zmrużył oczy i autentycznie się rozmarzył – poznał tę tajemnicę i objawił ją światu.

Profesor westchnął, popatrzył po studentach i dodał:

– Oczywiście, świat na to nie czeka, świat ma to tam, gdzie kończą się plecy szympansa. Czeka na to tylko kilku badaczy zapaleńców, na przykład takich jak ja.

– Chyba napaleńców – pomyślała dziewczyna w białej bluzeczce i uśmiechnęła się do swoich myśli i planów na przyszłość.

– Nas tutaj obecnych interesuje tylko strona literacka tego tekstu – kontynuował uczony w piśmie (świeckim piśmie) – choć nie należy on do kanonu literatury. Znacie państwo jakieś przykłady sztuki epistolarnej, w której zawarła się miłość, tęsknota, niepokój o ukochaną osobę wplątaną w wir wojny?

– Celadon i Astrea! – Wykrzyknął, jakby brał udział w konkursie typu „kto pierwszy, ten lepszy”, wysoki młodzian wpatrzony nieprzytomnie, bez żadnego skrępowania, we wspomnianą wcześniej parę „poduszek Kupidyna”. Zresztą, ich właścicielce zupełnie to nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie. Podobał się jej ów niecny obserwator nad wyraz. Przypominał on bardziej popularnego modela jednej z wiodących obecnie marek odzieżowych niż studenta filologii polskiej. A tak po prawdzie, kto wie, jak powinien wyglądać taki rzeczony student w roku 2018? Ten akurat młodzieniec został już dyskretnie, ale też bardzo dokładnie otaksowany. Modna fryzura, z cięciem podkreślającym ułożenie na bok ciemnych niczym heban włosów, zwana pompadurem. Ładna, zdrowa opalenizna, nie wyniesiona raczej z solarium (a mamy teraz zimę), drogie błękitne dżinsy i różowa koszula modern fit (bosko przylegająca do wysportowanego ciała), też droga. No, cóż. Ma patrzeć! Taki jest plan.

– Celadon i Astrea – powtórzył profesor.
– Może nas pan oświecić, kogo ma na myśli?

– Sobieski i Marysieńka, rzecz jasna – odpowiedział student i pokazał w uśmiechu rząd nienagannie białych i zadbanych zębów, przez co wzbudził jeszcze większy zachwyt już nie tylko blond koleżanki ale i czterech pozostałych przedstawicielek płci pięknej. Płeć brzydka miała to gdzieś. – Albo Feniks i Róża. Pisali do siebie czułe słówka pełne zapewnień o miłości, tęsknocie i wierności mimo długiej rozłąki. Czy było tak w istocie? Mimo pięknych zapewnień nie wiadomo. Wszyscy bowiem znamy tę smutną prawdę, że odległości mierzone z perspektywy serca, są dlań zabójcze.

Dziewczyny westchnęły na te ostatnie słowa. Nie uszło to uwadze profesora, który poczuł się tym dziwnie rozdrażniony:

– Do czego pan zmierza?

– Ano do tego, że oboje byli niegdyś niezłymi gagatkami i mieli już doświadczenie w amorach na boku.
– Co pan wygaduje? – Profesor Kapcioch wbił pełen niedowierzania wzrok znad osuniętych na czubek nosa okularów w niesfornego interlokutora i mimowolnie przeczesał dłonią ciemne przetykane srebrnymi pasmami włosy.

– Mówimy o staropolskich czułych słówkach, o listach odbitych z barokowej sztancy, a umyka nam gdzieś ciekawy kontekst, który jest większości z nas mało znany, a w przypadku listu tego tutaj, nieznany jest nikomu. Bo widzicie koleżanki i koledzy – rozochocony młodzian na chwilę zawiesił głos – był też tam ten trzeci, w skrytości i prześmiewczo, nazwany Fujarą. Ale czy taki był w istocie? Sobiepanem go zwano.
Niezły Casanowa. Szanuję. Nie upilnował jednak własnej młodej żonki i pana sąsiada.

– Pan jest idiotą.

– Mama mówi, że jest to u nas rodzinne.

* * *

„Wielce umiłowana serca mego pocieszycielko, najdroższa na świecie żono i matko! Tak długie niewidzenie rozkrawa mi serce niczym nóż włożony w dłoń okrutnika. Cztery niedziele w obcej stronie, cztery niedziele bez Ciebie,najpiękniejszy mój aniele, któryś raczył zstąpić na ziemię z Niebieskiego Firmamentu ku mojej największej radości. Wieści mnie szczęsne dotarły, że syn nam się narodził. Bogu Najwyższemu niech będą dzięki, że dziecko nasze pierwsze w zdrowiu na świat przyszło. Nie mogę już się doczekać, kiedy wezmę naszego chłopca na ręce i spojrzę mu w oczy. Oczy ma siwe po ojcu, czy czarne po matce? Jeśli po rodzicielce, to w przyszłości będzie uwodził dziewczęta samym tylko spojrzeniem. Wybacz mi te wybieganie myślą w przyszłość daleką, ale w głowie ze szczęścia mi się miesza. Na chrzest zdążę. Lada chwila ruszymy z powro-tem. Jak Bóg da, nie minie miesiąc, a będę w domu. Znaleźliśmy to, czegośmy szukali, a po prawdzie:
kogośmy szukali. Nie powinienem tego pisać – zakaz mamy i wachmistrz listy sprawdza – ale mam tu umówionego człowieka, który list ten, bez zaglądania weń osób postronnych, do Ciebie Najukochańsza dowiezie.

Strasznie jest to tajemnicza i dziwna sprawa. Pochwyciliśmy człowieka, jak pospolici zbóje, na drodze, a przecież jesteśmy żołnierzami. Drugi dzień już mija odkąd jest w naszym uwięzieniu. Nikt nie może z nim rozmawiać, a i my nie możemy nawet o nim mówić między sobą. Musi to być niezwykle cenna persona. Nawet go nie przesłuchują. Tak mi się widzi, że Wiedźma go przesłucha. Dostarczymy więźnia w umówione miejsce, skąd powóz żelazny zawiezie go do Moskwy, a tam już słuch o nim na wieki zaginie. Postawny to mąż, krzepki, żylasty, rusza się jak wilk, albo bardziej jak ten dziki olbrzymi kot cośmy go ostatniego lata u kupca Repnina w klatce widzieli. Młody dość jeszcze, ale włosy ma siwe, a jakby z choroby ten popiół na głowie, jakby mu świat w jednej chwili spłonął. Oczy ma dziwne. W zasadzie to najpierw na te oczy, głębokie jak studnie, zwracasz uwagę. Barwę mają piękną, czysty błękit wiosennego nieba. Jest w nich jednak blask niepokojący, straszny jakiś, co nie pozwala wytrzymać na dłużej ich spojrzenia. Powiadam Ci Najdroższa, wrażenie ma się takie, jakby ktoś jeszcze patrzył, gdzieś spoza świata, przez oczy tego człowieka. Dziwne i niepokojące to uczucie, ale takie jednak, a nie inne, mam ich opisanie.

Dość jednak o tym. Jestem ojcem! To wspaniałe uczucie przepełnia mnie tak wielką radością, że brałbym w ramiona i ściskał nawet mych druhów, tych cuchnących potem i czosnkiem niedźwiedzi brodatych. Okrutna tęskność jest we mnie za Tobą Katarzyno i za chłopcem naszym Piotrem Aleksiejewiczem. Nie widziałem, a tęsknię. Ojcem zostałem. Bóg dozwolił.
Długo nie chciał pobłogosławić, ale jednak widać się namyślił i uczynił nas najszczęśliwszymi ludźmi na świecie. Serca mego Królewno, ani o jedzeniu, ani o spaniu niepodobna myśleć. Niepodobna bardziej kogoś kochać. Nie jest możliwe kochać tak mocno, jak ja kocham istotę, której nigdy w życiu nie widziały moje oczy. Jestem ojcem. Po tysiąckroć powtarzam te słowa i nijak nasycić się nimi nie mogę. Jak już wspominałem, na chrzest naszego pierworodnego zdążę. Lada dzień ruszamy do domu.

Ładna to kraina, tu gdzie teraz przyszło mi wieść żołnierskie życie. Lasy są tu gęste od drzew, pełne dzikiego zwierza, a w rzekach pływa niezliczona ilość ryb. Zżęto już i zwieziono wszystkie zboża. Ruda jesień wpycha się na pola. Zagrody głośne są od nawoływań dzieci, szczebiotu ptactwa i zawodzenia bydła. Aż żal wchodzić z mieczem w słowiańską krainę. Skryliśmy się w starej leśniczówce w ciemnym bukowym lesie. Stary leśniczy, gospodarz, nie miał rodziny. Dość już się nażył, tak myślę...

Kończyć muszę na dzisiaj. Idzie ktoś. Po ciężkich krokach zgaduję, że to ten stary Polak w carskiej służbie, który robi u nas za tłumacza. Jutro dopiszę kilka słów więcej Katarzyno, miłości mego życia”.

* * *

Mężczyzna, który wszedł przed chwilą do jasno oświetlonej izby, jest bardzo wysoki, siwy, w jesieni życia, lecz widać po nim, że krzepki jest jak dąb. Głos ma mocny i zdecydowany. Szary, rozpięty płaszcz, ciasno opinający szerokie barki, jest poplamiony świeżą krwią. Dłonie, jakby plecione z dębowych konarów, to zaciskają się raz po raz w sękate bochny, to rozwierają się orlim szponem. Jest tam pewnie i nóż, ostry jak brzytwa warszawskiego cyrulika, schowany gdzieś za brudnoszarą połą płaszcza lub w łatanym po dziesięćkroć przez petersburskie szwaczki rękawie.

Za chwilę coś się wydarzy. Mam wrażenie, jakby wielkie niewidoczne struny napięły się w izbie o jeden obrót widmowego kołowrotu za dużo. Piszący list strażnik, też to już wie, lecz nie jest jeszcze wstanie nazwać, jeżącego się w jego sercu przeczucia.

– Witaj, Aleksy. List piszesz. – Gość stwierdza rzecz oczywistą i kiwa głową w zamyśleniu.

– Nie powinno cię tu być.

– Nie powinno, tak. No, ale widzisz, jestem.

– Syn mi się urodził. – Te słowa, zgaduję, mają być jak tarcza. Mają być obroną przed... No właśnie.
Przed tym, co za chwilę tu się wydarzy.

– Mi też syn się urodził...

– Tobie? Stary już jesteś.

– Przeszło trzydzieści lat temu.

– A, to chyba, że tak... – Aleksy, łapie pośpiesznie oddech i jakby się uspokaja. Rozmowa, słowo za słowo jest dlań teraz jedyną szansą na oddalenie nieuchronnego. On tego jeszcze nie nazwał, ja to widzę i wiem.

– Nigdy o tym nie mówiłeś. W ogóle nigdy nic nie mówiłeś o rodzinie.

– Nie było widać takiej potrzeby... Ile my się już lat znamy, Aleksy? – Stary człowiek stoi nad nim jak kat nad dobrą duszą. Mimo, że jest między nimi kilkadziesiąt lat różnicy wieku, nie mam wątpliwości, kto wygra nadchodzące szybkimi krokami starcie.

– Dziesięć lat już chyba... A dlaczego pytasz? – Mam wrażenie, że słowa nie chcą wychodzić przez usta pisarza, że je wypycha siłą na zewnątrz. – Gdzie są strażnicy?

– Umarli – odpowiada tamten i głośno wciąga powietrze.

– Jak to, umarli?

– Ano, umarli. Ot, tak. Mówisz, dziesięć lat? To kawał czasu. – Kręci głową jakby z niedowierzaniem i kładzie mu rękę na ramieniu. – Widzisz i dlatego, że to jesteś akurat ty, który nigdy nikomu nie powiedziałeś nawet jednego złego słowa, to wiedz, że serce mnie boli...

– Mam syna! – Aleksy niemal załkał i zasłonił pierś pisanym wcześniej listem jak tarczą.

– Ja też mam syna i nie ma dla mnie w tej chwili nic ważniejszego na świecie. – Starzec patrzy w gasnące oczy pisarza i dociska aż po rękojeść długi na łokieć sztylet, który wcześniej, w ułamku sekundy zatopił w jego sercu.

* * *

Jego oczy mają kolor ciemnego piwa, są żywe, jakby nieco szalone, pełne bursztynowych refleksów, których nie zmąciła jeszcze starość. Włosy ma siwe, gęste, zmierzwione wiatrem i taką samą niedbale przyciętą brodę. Rysy twarzy są ostre i regularne. Tę idealną symetrię zakłócają stare płytkie blizny, które jednak jej nie szpecą, a wręcz przeciwnie, sugerują mocny i zdecydowany charakter. W zaciśniętych mocno bladych ustach skupiło się jakieś, nie wiem, niecierpliwe oczekiwanie i coś jakby troska?

Poznanie jest nagłe. Znam tę twarz! To ja za lat trzydzieści. Jeśli dożyję, a na to raczej się nie zanosi.
Wiem, co za chwilę powie, a ja mu nie zaprzeczę. Ta wiedza sprawia, że kręci mi się w głowie, a moje serce wali jak oszalałe.

– Posiwiałeś, synku. Jak to możliwe?

– Wiele się wydarzyło w moim życiu, ojcze. Może zbyt wiele, jak na życie jednego człowieka. – Łapię powietrze jak ryba wyrzucona z wody na brzeg.

– Przykro mi, że twoje życie pobiegło takimi drogami, a ja nie mogłem cię przed tym uchronić.
Ale w końcu cię odnalazłem. – Coś jakby uśmiech pojawia się na jego obliczu, ale po chwili gaśnie.

– Jeśli w istocie mnie szukałeś – odpowiadam, patrząc mu w oczy– to można tak powiedzieć. Zapewne masz klucz?

– Klucz?

– Tak, klucz – potwierdzam. – Taki zwykły, żelazny do klatki, w której siedzę, nie jakiś tam klucz do zagadek.

Uśmiecha się szeroko, tak zwyczajnie, prosto, a mi łzy napływają do oczu.

* * *

Wielkie, pokrzywione niczym korzenie dębu dłonie przycisnął do twarzy. Słyszę chrzęst zębów.

– Umarły, powiadasz, obie. – mówi głucho z niedowierzaniem, a potem zaciska usta w milczeniu.
Nie chcę przerywać tej ciszy.

– Twoja siostra – pyta znowu i przewierca mnie spojrzeniem na wylot, aż swędzi mnie z tyłu głowy – jaka była? Nigdy nie dane było mi jej zobaczyć. Katarzyna była już brzemienna, kiedy... kiedy mnie wezwano.

– Tato! – Jęczę – Nie pamiętam. Miałem wtedy tylko kilka lat. Nie teraz.

– Byłem w kraju dwa razy. Próbowałem dowiedzieć się czegoś o was. Z pewnych przyczyn, których teraz nie mogę wyjawić, musiałem to robić dyskretnie. Kiedyś – jeśli będzie jakieś kiedyś – może ci to wyjaśnię. Zapadliście się gdzieś, jak kamień w wodę.

– Nigdzie, do ciężkiej cholery, się nie zapadliśmy! – Mam ochotę zdzielić go w ten siwy (najzwyczajniej zdolny do konfabulacji) łeb – Po prostu wyjechaliśmy z Warszawy na wieś. Matka bardzo przeżyła twoją śmierć, ale też i niewiele o tobie mówiła. Widać na to zasłużyłeś. Zostawiła w pustym grobie, który hetman wielki koronny kazał postawić na twoją cześć, pamięć o tobie, o sztandarach i bohaterach. Pochowaliśmy cię, a teraz wychodzisz z legendy, ze snu, z grobu...

– Nie kochała mnie. Nigdy. Ani jednego dnia, godziny, minuty. – Widzę jak wielki smutek pojawia się
na jego twarzy. – Oczy masz po niej niebieskie, zimne. Mówisz, że moje odejście jednak nią wstrząsnęło?

– Nie wiem, ojcze. Byłem wtedy dzieckiem. – Zaczynam się niecierpliwić. – Czy to czas na takie rozważania? Po tylu latach rozpamiętujesz to, czy cię kochała?

– Tak, cały czas to rozpamiętuję. Nie ma dnia bym o niej nie myślał.

– Skoro aż tak ją kochałeś, to dlaczego odszedłeś?

– Są sprawy, które wymagają najwyższych poświęceń.

– Można poświęcić nawet rodzinę? Nie wierzę. Tylko tyle mi powiesz?

– Tylko tyle.

– Aha. Wiesz, mnie zabrali do sierocińca, bo ani bliska, ani daleka rodzina nie była mną zainteresowana. Czy wiesz, czym jest sierociniec, ojcze? Wydaje ci się zapewne, że wiesz. To takie miejsce, gdzie Bóg nie przychodzi, choć pełno tam sióstr mówiących o Nim i mnóstwo jest wizerunków Jego Syna. Aniołowie, widać, mają w dupie takie miejsca i żaden z nich nawet nad nim nie przeleci. Skąd wiem? Nigdy nie znalazłem żadnego srebrnego pióra na dachu, gdzie uciekałem przed bólem i łzami, a uciekałem tam niemal codziennie. Gdyby jakiś był w pobliżu, pewnie bym go zauważył, nieprawdaż? Milczysz, tato? Potem, ktoś mnie zabrał na długie lata w miejsce, gdzie do dzieci, zamiast ich rodziców, w dzień i w nocy przychodzi diabeł.
Dobrze słyszysz: diabeł. Nie ma bowiem straszniejszej bestii nad człowieka. Nie troskaj się, chyba nie jestem wariatem. Wymazano mi potem pamięć, między innymi tamtego miejsca. Stare wspomnienia zastąpiono innymi. Czy prawdziwymi? Nie wiem. Stare życie, wspomnienia jednak wracają i – widać – ty wraz z nimi. Ale to tyle o mnie, bo czas iść mi w drogę.

Wbiłem go tymi słowami w podłogę i zasznurowałem usta.

– Jeśli dzisiaj nie wyjdę z tego domu, nie dowiesz się niczego o rodzinie, którą zostawiłeś – mówię.

– Spieszy ci się przekroczyć próg tych drzwi? – odzywa się wreszcie.

– Nie. Ale przekroczyć je muszę. Na tym polega bezwzględność mojej sytuacji. W przeciwieństwie do ciebie spieszno mi do dziecka.

Uśmiecha smutno na te słowa i mówi:

– Będziemy musieli przekroczyć je obaj i jeśli – daj Bóg – nam się poszczęści, kolejnych. I będziemy zabijać, synu. Czy jesteś na to gotowy?

– Jestem gotowy od zawsze – odpowiadam zgodnie z prawdą.

– A zatem chodźmy.

Ojciec pachnie tabaką i ogniem.

* * *

W izbie obok, na ciężkich dębowych krzesłach, przy stole pod cienistym oknem, w blasku olejowej lampy, siedzą dwaj martwi żołnierze. Ręce zwisły im ku ziemi bezsilnie, jak po pracy ponad siły. Wyglądają tak, jakby za chwilę mieli zamigotać, zatrzeć się w mroku i zniknąć. Zaskoczeni, zdziwieni, zabici. Jeden z nich, bardzo młody, ma szeroko otwarte niebieskie oczy, niewidzące, zgasłe i zmatowiałe. Jakby mgła zagrobowa skłębiła mu się w źrenicach. Są otwarte lecz na drugą stronę, patrzą gdzieś w głąb, w zaświat jakiś nieskończony.
Już go tutaj nie ma. Już się jego dusza wciela w inne światy, albo w małe nic.

– Tu są twoje rzeczy. – Tato wskazuje kąt po prawej. Zachowuje się tak, jakby nikogo więcej poza nami tu nie było. – Koń jest w stajni, siodło też. Tylko trzeba jakoś tam dojść. – Wzdycha. – Nigdy nie widziałem takiego miecza. –Wskazuje na moją broń. – Ni miecz to, ni ciężka szabla. Ostry jak język belzebuba. Nigdy nie udało mi się tak wyostrzyć, choćby w połowie, mojej karabeli. – Bierze broń ze stołu i gładzi niemal z czułością wytartą zieloną rękojeść o kształcie ptasiej głowy.

– To dobra broń – potwierdzam i wysuwam nieznacznie ostrze z pochwy. Błękitne refleksy z dogasającej lampy błyskają niczym duchy na zimnej klindze. Chowam ją z powrotem z ledwie słyszalnym stuknięciem.
– Dostałem ten miecz od przyjaciela.

– Bogatych masz przyjaciół.

– Tak, to prawda. Jeśli mam jeszcze jakichkolwiek przyjaciół. – Odpowiadam, a wzrok mój wędruje z powrotem ku zgasłym oczom martwego żołnierza.

Ojciec jakby wreszcie to dostrzega i mówi:

– Każdy zapewne ma wątpliwości odnośnie tego, czy coś jednak będzie po, jakiś zaświat, a w nim Bóg, bliscy z dawna nie widziani, czy też nic nie będzie. Boga każdy z nas jest w stanie sobie wyobrazić w ten , czy inny sposób. Brakuje nam jednak wyobraźni na określenie pustki. Bo jak opisać nic, kiedy właśnie to nic będzie – mam nadzieję nie dziś – naszym opisaniem? Nie ma na to słowa, ani obrazu. Tego się teraz lękasz?

– Tak.

– A jeśli potem jest nic, to chyba też dobrze? Prawda, synu? Będzie tak, jak było przed naszym urodzeniem.

– Skąd wiedziałeś, o czym myślę?

– Bo jestem twoim ojcem, choć nigdy mnie przy tobie nie było.

* * *

Stefan Jaszczur zwinął w dłoni czytaną już dziś po wielokroć kartkę papieru, włożył ją za cholewę wysokiego czarnego buta i zaklął cicho pod nosem. Jak pisał zaufany medyk, przyjaciel domu Artur Klein: „(…) w ostatnią niedzielę, dwa dni po święcie Podwyższenia Krzyża Świętego, tuż po obiedzie, za kwadrans czternasta szanowna małżonka Wielce Szanownego Pana, młoda Pani Elena, wychodząc z sali południowej, spadła
ze schodów, na skutek czego poroniła. (...)”

Targało nim i żarło trzewia poczucie straty. On, samotnik, dziwoląg nielubiący świata i nielubiany przez świat, miał wreszcie coś, na czym naprawdę mu zależało i był z tego powodu szczęśliwy. Ostrożnie nazywał to uczucie, bo nie pamiętał, czy kiedykolwiek przedtem go doświadczył. Teraz to szczęście wymykało mu się z rąk. Było tak, jakby Elena Horowitz uchyliła mocno zamknięte okiennice i wpuściła do jego życia odrobinę światła. Miał wrażenie, że się ocknął i otworzył oczy, a potem ona rozchyliła te okiennice na oścież. Teraz los złośliwie je zamykał.

Kiedy dowiedział się, że nosi pod sercem jego pierworodnego, był oszołomiony. Potem było oczekiwanie, z czasem coraz bardziej niecierpliwe. W pewnym momencie zaczął wyobrażać sobie przyszłość i było to miłe. Snuł ojcowskie plany. Sprowadził najlepszego dostępnego medyka, by ten zadbał o Elenę i dziecko, ale nie przewidział, że może przydarzyć się jej coś tak pospolitego jak upadek ze schodów. Powinien być razem z nią. Zostać tutaj, w tym obcym kraju, czy wracać do domu? Zaniedbanie obowiązków groziło surową karą, wydaleniem ze służby lub nawet śmiercią, ale cóż… Powziął już decyzję. Chciał być przy niej, chciał ją dotykać, chciał słuchać jej niskiego, drżącego głosu, chciał patrzeć w jej jasne, niebieskie oczy i mówić tylko do niej.

Psiakrew, do diabła! I cóż to miało być, to małżeństwo, ten związek z kilkanaście lat młodszą kobietą?
Młoda żona miała mu dać... No, co? Miejsce w towarzystwie? Niekoniecznie. Nazwisko? Kobieta nie da nazwiska mężczyźnie, nawet o tak paskudnym mianie jak on, nie w jego kraju. Więc co? Syna?! Tak, tego pragnął najbardziej. Ta głupia dziewucha, córka bajecznie bogatych kupców korzennych, miała dać mu przede wszystkim potomka. Tak pojmował ten związek, kiedy brał ją za żonę. Ale teraz już tak nie myśli.
Był zły, gdy zorientował się, że staje mu się coraz bardziej bliska i z dnia na dzień zajmuje jego myśli.
Któregoś ranka po raz pierwszy poczuł, jak cudownie pachną ziarna palonej kawy w niedomkniętym kredensie. Zobaczył, jak wiosna zieleni się w kropli soku z rozdartej brzozy. Patrzył w modre dziewczyńskie oczy, a jakby wejrzał w studnie bez dna, zachłysnął się i utopił.

Elena z domu Horowitz, córka Jakuba i Estery, młoda i piękna kobieta, która miała być tylko dodatkiem, ozdobą, światełkiem rozświetlającym jego ponurą postać, przydała jego życiu barw i ciepła. Wprowadziła niemałe zamieszanie do jego wysoce uporządkowanego życia. Był mocno zaskoczony, kiedy zorientował się, że dorównuje mu intelektem. Zadziwił sam siebie, kiedy zaczął akceptować i szanować, to co ona ma do powiedzenia i gdy spostrzegł, że w wielu prywatnych sprawach potrzebuje jej akceptacji. Poddał się, gdy nazwał w myślach swoje uczucie do niej. To właśnie przez ten stan duszy zaczął zaniedbywać służbowe obowiązki. On, jeden z najniebezpieczniejszych ludzi w imperium Rosji, słynący z nienagannego podejścia do wykonywanej pracy, spóźnił się dzisiaj na umówione spotkanie. On, który nigdy się nie spóźniał.

Ludzie Iwana Lebiediewa czekali już od dawna przy kilku stołach na tej samej sali w gospodzie „U Grubej Kaśki”, inni byli na piętrze, w stajni i gdzieś w mrocznych zakamarkach na podwórzu. Sam wachmistrz spoczął
na masywnym dębowym krześle tuż obok. Zapatrzył się stary, niezawodny żołnierz w kufel odlany z mętnego szkła, wypełniony po brzegi równie mętnym piwem, jakby dostrzegł w nim sedno żołnierskich spraw. Obok niego siedział olbrzym, Anatol Sorokin, który z niemałym zaangażowaniem próbował wyłowić ze swojego kufla wielkim, jak czeski serdelek, paluchem pijaną muchę. Kogoś znaleźli. Tylko kogo? Czy rzeczywiście tego, którego chciał mieć u siebie Ekscelencja, nim wejrzy weń Wiedźma? Wielu ojców mogło szukać swych dzieci na tym akurat szlaku w ten podły czas. Cóż, porozmawiają później.

U „Grubej Kaśki” serwuje się na ogół podłe żarcie i równie marne trunki. Na ogół – rzecz jasna. Nie wszyscy bowiem goście mają niewyszukany gust i pustą kieszeń. Upił niewielki łyk czerwonego toskańskiego wina, rozprowadził je na języku i pozwolił, aby odkryło przed nim swoje sekrety. Po dłuższej chwili stwierdził, że nie ma w nim żadnej tajemnicy, no chyba, że tajemnicą było to, że nie przywędrowało ono tutaj ze słonecznego regionu Italii.

Kryształowy kielich, z którego pił wino, wzbudzał ukradkowe zainteresowanie siedzących nieopodal gości. Przyciągał uwagę tak samo, jak pachnące inaczej niż wszystko wokół, jedzenie podane na porcelanowych talerzach. Zauważono też i otaksowano bogaty ciemny habit (bynajmniej nie zakonny) z pysznymi guzikami, zdobiony fantazyjnie na mankietach, kołnierzu i kieszeniach srebrną nicią, a uszyty według najnowszej mody przez angielskich krawców.

Dwóch ukraińskich chłopów, zapewne mających dość pańszczyzny zbiegów, łypało pożądliwie dzikimi oczyma znad drewnianych misek, wypełnionych jakąś mocno parującą breją na złoty sygnet, który nosił na lewej dłoni. Obnoszenie się ze złotem w takim miejscu było, delikatnie mówiąc, wysoce nierozsądne, lecz nie w jego przypadku. Nikomu nie przeszła przez głowę myśl, by spróbować uszczknąć cokolwiek z tego dobra, które było przecież na wyciągnięcie ręki. I nie chodzi tu bynajmniej o widoczne aż nadto wyślizgane rękojeści dwóch noży wystających zza szerokiego pasa, ani o ciężki, niemiecki rapier stojący pod ścianą, ani tę, wywołującą nieprzyjemne emocje, twarz. Fizjonomię miał pozornie obojętną, idealnie symetryczną i przez to jakby nieludzką. Niepokój i strach wzbudzały oczy.

O oczach potocznie mówi się, że są zwierciadłem duszy. Jaką więc duszę można było dostrzec, napotykając natarczywe spojrzenie tych zwodniczo smutnych źrenic o barwie leśnego miodu? Może bliższe prawdy byłoby stwierdzenie, że te oczy nie odbijają nic, że za nimi tylko pustka? Chyba jednak nie. Przecież każdy ma duszę. Nawet Stefan Jaszczur. A że czarną? Cóż. Istotne dla niego i tej opowieści jest to, że zaczął dostrzegać
nie znaną mu dotąd stronę życia. Nauczył się zauważać, jak powiedziałby poeta: „Owe drgnienia serca mierzone poruszeniem skrzydeł motyla.” Od jakiegoś czasu trawiła go bowiem miłosna gorączka.

* * *

Weszliśmy powoli w ciemny korytarz długi na jakieś dwadzieścia kroków. Nawet jedna deska nie jęknęła nam pod stopami. Oblepiło nas chłodną wilgocią ciężkie i słodkie powietrze. Jak kir żałobny. Nie palą się tu lampy, nie migoczą pochodnie. Ciemność rozpleniła się po kątach jak żywa istota. Mam wrażenie, że bulgocze bezdźwięcznie w dzikim fermencie, kapie z sufitu i kładzie się nam miękko pod stopy.

I ta cisza! Zła, niedobra i strasznie rzeczywista cisza grobu!

– Wiedzą już, że mają problem? – pytam, choć znam odpowiedź.

– Tak, wiedzą – potwierdza.

– Tęgie chłopy?

– Trudno znaleźć lepszych.... – Zawahał się. – Lepszych do zabijania.

Dobrze, że nie oszukuje. Nie ma tu miejsca na: „Jakoś to będzie”. Źle będzie. Ot, co. Przed nami drzwi.
Ciężkie i masywne, chyba jak wszystko w tym domu.

– Co jest za tymi drzwiami?

– Schody w dół. Proste, szerokie. – Zatrzymuje się. – Na pewno ktoś za nimi jest. – Odwraca się i przez mrok próbuje spojrzeć mi w oczy. – Nie będą strzelać. Przynajmniej nie na początku. W razie kłopotów, mają rozkaz wziąć cię żywcem, najwyżej skaleczyć, ale tak, żebyś przeżył. Mnie zabiją.

Kiedy to mówi, drzwi naprzeciwko otwierają się powoli z cichym jękiem zawiasów. Jasny prostokąt wycina się w ruchliwej materii mroku. Dwie postacie wchodzą w ciemność korytarza. Nie widzę wyraźnie ich twarzy. Światło lamp, które palą się gdzieś za ich plecami, odbija się obojętnie na bladoniebieskich ostrzach mocno zakrzywionych szabel i długich noży, które trzymają wyciągnięte przed sobą.

Stoimy bez ruchu, w milczeniu. Tylko kilka kroków dzieli nas od siebie.

– Dlaczego nie wołają innych?

– Nie musisz szeptać. – Głos ojca jest zdecydowany i donośny. – To Baszkirzy, nie rozumieją naszego języka. Oni akurat nie posłuchają rozkazu, bandyckie nasienie. – Objaśnia i pluje na podłogę. – Chcą się sprawdzić.

– Jak walczą?

– Jak zbóje: Paskudnie, nie po rycersku, śmiertelnie skutecznie. Zanim ten pierwszy zaatakuje, ten z tyłu najpewniej rzuci nożem, ale nie będzie celował w ciebie tylko we mnie.

– Więc ty rzuć pierwszy.

Ruszyli. Wolno, krok po kroku.

– Ten, który się teraz uśmiecha, leworęczny, lubuje się w znęcaniu nad kobietami. Powiadali, że kiedyś rozciął brzuch ciężarnej, wyjął dziecko i rzucił na stertę gnoju, krzycząc: „Patrzcie, jak leci polski orzeł”!

– Nie ma w tej chwili znaczenia, to co mówisz.

– Wąsko tu. Przepuść mnie na przód.

– Za późno.

* * *

Mówiłeś, że nie ma znaczenia, to co powiedziałem o tym tutaj...

– Bo nie ma.

– Ciąłeś go okrutnie.

– Fakt.

– Nie po rycersku.

– Bo i nie ze szlachcicem miałem sprawę.

– Męczy się strasznie. Głosu nie może z gardła wydobyć.

– Zatem dobij go.

– Nie.

– Więc chodźmy dalej.

Przez chwilę idziemy w ciszy schodami w dół. Ciekawość jednak sprawia, że trudno mu przejść kilka kroków w milczeniu:

– Jakim jesteś człowiekiem, synku?

– Nie rozumiem.

– Czy jesteś taki, jak tamta śmierć, dziesięć kroków wstecz. Zimna i okrutna?

To pytanie zatrzymało mnie w miejscu. Takie słowa pętają nogi.

– Ojcze, ja nie wiem, kim jestem.

– Każdy powinien wiedzieć, kim jest. – Patrzy mi w oczy. Łzy mu się kręcą pod powiekami. – Co się z tobą stało, że się tak pogubiłeś, chłopcze?

– Niewiele wiem o sobie – odpowiadam patrząc, jak wielkie jak groch łzy znajdują drogę w starych bruzdach na jego twarzy. Nie wiem, co mam powiedzieć, by nie poczuł się rozczarowany pierworodnym. – Niewiele wiem też, o tym, co takiego mi uczyniono, że potrafię zabić człowieka z zimną krwią. Nie wiem też nic o tym, kto mi to uczynił. Może jednak pocieszy cię to, że codziennie zadaję sobie pytanie: Kim jestem? Tak, zaprząta to moje myśli. Wiem natomiast, że nie cofnę się przed niczym, by uratować życie mego dziecka.
To wiem na pewno.

– To nie jest twoje dziecko. Nie mój wnuk.

– Nawet nie próbuj tak ze mną rozmawiać. – Tykam go palcem w pierś. – Nie ten jest ojcem, co spłodził, lecz ten, co wychował.

– Tyś wychował, a mnie z kolei nie było przy tobie. A zatem: Kto z nas jest ojcem?

– Ja znam odpowiedź na to pytanie. Ale czy ty ją znasz? – odpowiadam i zaglądam mu w oczy.

* * *

W gospodzie „U Grubej Kaśki” jest dzisiaj nadzwyczaj gwarno. Szum rozmów tajnych, złych, pełnych niebezpiecznych tajemnic i tych zwykłych pijackich jest rozedrgany jak w febrze. Grzechoczą kości w kubkach, znaczone karty drżą w spoconych dłoniach, szurają niecierpliwie nogi pod stołami, kufle stukają o mokre blaty, skrzypią drzwi i łóżka w ciasnych pokojach, stękają mężczyźni w spazmie krótkiej rozkoszy (czasem gwałtownej śmierci), najlepsze (podobno) na wschód od Bugu kurwy jęczą w ekstazie, ale te jak zwykle udają, więc nie będzie tutaj nic więcej o nich. Głosy są intensywne niczym szelest szarańczy.

Ten dwupiętrowy rozłożysty budynek, który już trzy razy - w jego ponad trzydziestoletniej historii - próbowano bez skutku spalić, łączy w sobie funkcje gospody, burdelu i miejsca nieoficjalnych spotkań handlowych, a także hotelu, gdzie można wynająć pokój na godziny, albo też – jak w niektórych przypadkach – na lata. Tracono tu wielkie sumy pieniędzy, kilka ziemskich majątków, a raz nawet i życie, grając w kości, szachy, w karcianego mariasza, pikietę, faraona, czy ćwika.

Grubej Kaśki nikt nigdy nie widział, choć zdarzali się i tacy, którzy zarzekali się, że widzieli ją na własne oczy. Bardziej prawdopodobne są chyba jednak opowieści o Smutnym Józefie, który trzyma cały ten kompleks żelazną ręką. Kim jest? Nie wiadomo. Ale po co się tym interesować? Kto więc odwiedza ten przybytek?

Gęstą przestrzeń przecinają ukradkowe i czujne spojrzenia złodziei, różnej proweniencji handlarzy, zbójów, szpicli, zbiegów szubienicznych, śmieszków o wąskich ustach, pijusów, stręczycieli i ladacznic oraz zwykłej nocnej mierzwy ludzkiej, której niespieszno jeszcze wracać do domu. Ich oczy odwykłe do światła są czujne i ruchliwe niczym szczury, a uparte jak natręt w mrocznym zaułku. Powieki trzepoczą im jak skrzydła ciem tłukących w nocne rozświetlone okno, a usta raz po raz wykrzywiają się w śmiechu lub nagłej złości, albo stygną w obojętnym milczeniu. Nocne stworzenia. Ludzie niczym widziadła, halucynacje, majaki. Jeśli jesteś tam przypadkiem, odwracasz od nich wzrok. Nie chcesz ich znać i nie chcesz, by zwrócili na ciebie uwagę. A nad tym wszystkim pełga blado i byle jak światło smolistych żagwi i olejowych lamp. Zaduch niemytych tygodniami ciał łapie za gardło. Tutaj, co wieczór rodzi się strach i pożądanie, rozpalają się i gasną zmysły, ważą się sprawy wielkie i małe. Takie to miejsce.

– Bary mają szerokie jak szafy wypływające o świcie z gdańskich portów. Wielcy jak dęby, lecz nie wilki to, a wyrośnięte kundle – pomyślał z lekkim zawodem Stefan Jaszczur, patrząc na dwóch młodych mężczyzn, przeciskających się między stołami pełnymi gości w jego kierunku.

Ten, który szedł przodem miał mocno przekrwione oczy i zamknięte w kreskę wąskie, aroganckie usta. Wysoko podwinięte rękawy lnianej czerwonej koszuli ukazywały sine bandyckie tatuaże wykłute na grubych, żylastych przedramionach. Czarne, przetłuszczone włosy długimi pasmami przyklejały się do jego nienaturalnie bladych policzków. Przypomniał mu kogoś sprzed lat, więc na potrzebę chwili nazwał go Dawidkiem.

Za nim toczył się kwadratowy typ o nieforemnej łysej głowie, po bokach której sterczały wyzywająco wielkie czerwone uszy. Pod podziurawionym przez ospę nosem jaśniał rzadki, krótko przycięty, wąsik. Oczy miał na wpół otwarte, głupkowate i takiż sam bezczelny, głupi uśmiech. Na potrzebę chwili nazwał go Uszatkiem.

Przy braku sprzeciwu, wzięli ze stołu obok przyniesione przed chwilą, przez dziewczynę o wielkich, ciemnych, wystraszonych oczach, kufle z piwem i usiedli przy jego stole naprzeciw bez słowa, bez skinienia głowy.

– Dobre sobie – pomyślał. – Przecież to żart. Jakaś gruba kpina! Z nimi mam rozmawiać?

– Sala południowa, parter, stolik przy oknie wychodzącym na ulicę Kasztanową – powiedział ten, którego nazwał Dawidkiem. – Zgadza się?

– Tak. Zgadza się – potwierdził Jaszczur. – Tylko wy mi się nie zgadzacie – dodał w myślach.

– Czego chcesz? – zapytał obcesowo Dawidek i upił łyk skradzionego piwa. Biała piana gęsto osadziła się na jego czarnych wąsach i brodzie. W innych okolicznościach byłby to powód do żartów.

– Przecież wiecie, czego chcę – odparł zapytany.

– Jesteś szpiclem? – Kolejne niewłaściwe pytanie.

– Zbieram informacje. A to kim jestem, nie powinno cię interesować. – W głosie Stefana Jaszczura czuć było lekką irytację.

– Najpierw zapłać, zbieraczu informacji – warknął Uszatek i błysnął na moment niepełnym uzębieniem.

– Już zapłaciłem – skwitował krótko Jaszczur. Zignorował Uszatka i popatrzył w przekrwione zuchwałe oczy jego kompana. Nie dostrzegł w nich nic, co mogłoby go natchnąć optymizmem na najbliższych parę chwil.

– Miałeś przynieść mi informacje – powiedział. – Pozwól, że ci przypomnę. – Pochylił się lekko nad stołem. – Dziesięciu ludzi, dwa wozy po cztery konie. Wyjechali w drugiej połowie września z miasteczka Winnica na wschodnim Podolu. Ledwie tydzień po wybuchu wojny mieli już cały transport. Jakiś czas temu, z niewiadomych przyczyn, zjechali ze szlaku. Dokąd jadą? Na to pytanie miałeś dać mi odpowiedź.

– Nie wiem, o czym mówisz. – W przeciwieństwie do kolegi, Dawidek, miał jeszcze wszystkie zęby, które teraz pokazywał w bezczelnym uśmiechu, w dodatku zdrowe i białe.

– Nie wiesz. – Stefan Jaszczur odchylił się powoli z powrotem na wysokie oparcie krzesła. – Więc po co
tu przyszedłeś?

– Powiedziano mi, że ktoś szuka pomocy domowej. Młodej, nie przechodzonej, najlepiej dziewczynki…

– Tobie powiedziano. Aha. – Pokiwał głową. – Ale przecież takim jak ty wydaje się tylko polecenia, a nie przekazuje informacje.

Dawidek albo nie pojął obelgi, albo najpewniej musiał odegrać tę farsę do końca.

– Siostrę mam, taką trochę niedojdę – oznajmił. – W sam raz do posługi u bogatego pana. Przyszedłem więc zapytać, jaka będzie jej roczna pensja za posługę? – Rozłożył szeroko dłonie jak do przywitania i znów się uśmiechnął.

– Nie szukam twojej siostry – odparł co raz bardziej zły Jaszczur.

– Jest za stara? No tak. Ma już piętnaście wiosen… Szukasz młodszych. Tak słyszałem.

– Coś jednak wiesz. – Stefan Jaszczur przyglądał mu się w zamyśleniu

– Dziewczyna będzie zawiedziona. – Wtrącił się Uszatek i pokiwał smutno wielkim łbem.

– Nie frasuj się. – Uspokoił go Dawidek. – Ów miły jegomość wynagrodzi jej straty moralne, płacąc nam z góry za rok służby. Bardzo liczyła na tę pracę.

– Nie wątpię – odrzekł Jaszczur z przesadnie udawanym żalem. – Widzicie, jest pewien problem, nie jestem stąd. Nie mam pieniędzy. Ot, tyle – wskazał na stół – by zapłacić za kolację.

– Na sobie masz dość dobra – zauważył Dawidek. – A i w zanadrzu zapewne coś tam skrywasz.

– Wielce byłoby to niestosowne zaglądać mi w zanadrze – odparł Jaszczur i zapytał: – Dlaczego jeszcze z wami rozmawiam? Jak myślicie?

– Bo dopiero co usiedliśmy, nie dopiliśmy piwa, no i nadal nie wiemy coś za jeden? Czyś aby nie zwykły lubieżny staruch, albo, co gorsza, chytry szpicel.

– A w czym lubieżny dziad jest lepszy od szpicla, hę? Znajdziecie odpowiedź na to pytanie? Mniejsza z tym. - Machnął ręką – Niepokoi mnie coś innego. Domniemywam, że chcecie, szanowni panowie, pogwałcić moją swobodę obywatelską.

Stefan Jaszczur zrobił minę, którą w normalnej rozmowie międzyludzkiej można by nazwać szelmowską i dodał:

– Och, jesteśmy jeszcze, póki co, na terytorium Rzeczpospolitej, a ta wszak słynie z poszanowania praw i swobód nie tylko swoich mieszkańców, ale i przebywających w jej granicach cudzoziemców. Apeluję więc do waszych sumień i zwykłej ludzkiej przyzwoitości: Nie naruszajcie mej cielesnej nietykalności!

– Że niby chcemy go zgwałcić? – Uszatek był bez wątpienia na obrzeżach rozmowy. – Sodomita!

– Ejże! – Jaszczur pokiwał nań palcem. – Bo się zeźlę! Nie obrażajmy się, a wszyscy wyjdziemy stąd cali i zdrowi.

– Wyjdziesz stąd, kiedy ci pozwolimy – odparł krótko Dawidek. Uszatek natomiast pokraśniał na twarzy, wstał lecz zaraz opadł z powrotem na krzesło, zaczął sapać, aż kroplisty pot pojawił się na jego rzadkich wąsach.

– Wróćmy do początku naszej nie najlepiej rozpoczętej rozmowy. – Zaproponował Jaszczur. – Zapłaciłem za pewne informacje, – rzecz jasna, nie wam, a waszym mocodawcom – i oczekuję wywiązania się z umowy.

Dawidek odkleił czarny kosmyk włosów od bladego policzka, nawinął go na palec wskazujący lewej dłoni i rzekł:

– Chyba jednak czegoś nie rozumiesz. To ja przyszedłem tutaj zadawać pytania. Nie podobasz mi się. Zgasiłeś lampę nad stołem, siedzisz jak kruk w dziupli, gapisz się na ludzi i zadajesz pytania.

Stefan Jaszczur nie odpowiedział, tylko raz jeszcze rozejrzał się po sali. Nic, najmniejszego zainteresowania, choćby jednego ukradkowego błysku oka. Nawet ludzie Lebiediewa zajęci byli szukaniem much w zupie i oglądaniem den kufli po wypitym dawno piwie. Zaraz! Na piętrze po lewej ktoś gwałtownie odwrócił głowę.
Zbyt gwałtownie. Ha! Właśnie zostałeś przyłapany. Dlatego też przeciągnę jeszcze tę żenującą rozmowę z typami, których wysłałeś. Za kilka chwil zwrócę na ciebie uwagę jeszcze raz, a potem kolejny. A jeśli uznam, że jest taka potrzeba, to do ciebie przyjdę, a wtedy odpowiesz mi na wszystkie, interesujące mnie pytania.

– Corvus corax nie mieszka w dziupli – powiedział Jaszczur i uśmiechnął się brzydko, zaglądając w przekrwione oczy tego, którego nazwał Dawidkiem.

* * *

Dom jest stary. Ściany są bardzo wysokie, ciemne z dębowych bali i kamienia. Niemal czuję ich ciężar.
Jest tu bardzo cicho. Nie hula tu wiatr wpuszczony przez niedomknięte okna. Palenisko chyba dawno w nim wygasło. Cisza jest przytłaczająca. Nie grają tu świerszcze, nie brzęczą tłuste muchy, szukające schronienia przed jesiennym chłodem. Nawet myszy nie chroboczą gdzieś w sekretnych przejściach.
Są tu ludzie, lecz nie ma gospodarza, który tchnąłby weń życie i je podtrzymał.

– Ten brak jakiegokolwiek dźwięku jest trudny do zniesienia. – Ojciec widać odczuwa to samo.

– Wyobraziłem sobie – odpowiadam z namysłem– że w piekle też musi być tak cicho.

– Bo piekło to pustka, synu.

– Tak, ojcze. – Chyba po raz pierwszy się z nim zgadzam – Piekło to brak wszystkich i wszystkiego.
Kto zbudował ten dom?

– Nie wiem. Nigdy nie słyszałem o tym miejscu, ani o jego mieszkańcach. Ten, którego tu zastaliśmy, myślę, że był ostatnim z rodu. Chociaż, kto wie? Może miał dzieci? Lecz nie było ich przy nim, kiedy umierał...

Weszliśmy do wielkiej sali o podłodze z jasnego kamienia. Zachodzące słońce prześwituje przez otwarte
na oścież okna i kładzie się jaskrawożółtą plamą na dębowym stole pełnym nagich ostrzy. Zegar bije!
Na ścianie po prawej, obok wyblakłego, ciężkiego gobelinu w starej skrzynce z pozłacanym cyferblatem, pełnej kół zębatych, sprężyny, wahadła i zagadek miele się czas. Miele się, kruszy, ucieka, idzie samopas i coraz go mniej. Wciska się w szpary w ścianach, w pęknięcia w podłodze i znika. Czas się dopełnił. Dla kogo?

Jest ich zbyt wielu. Siedzą spokojnie w ciszy, wokół wielkiego stołu pośrodku sali, która była niegdyś – zgaduję – salą Wielkiego Łowczego. Dłonie mają wolne od broni, która ciężko spoczywa na ciemnym, pełnym starych plam dębowym stole. Ich oczy, pełne wieczornego blasku, są pozornie obojętne, kiedy zwracają na nas uwagę.

Otwarte okiennice zaczynają trzaskać głucho, jednostajnie. Gdzieś na zewnątrz zbiera się potężny wiatr. Oczyma wyobraźni widzę, jak stukrotnym echem wydyma krokwie, wykrzywia ściany, mierzwi - niczym mokrą psią sierść -stare dachówki. Wichura idzie nad dom zdyszana, kipiąca mocą i gotowa połknąć go w całości. Słychać jak las szumi blisko, jednostajnie. Mam wrażenie, że chętnie pożarłby ten dom, oplótł korzeniami, skruszył, wciągnął pod ziemię, przykrył igliwiem i zarósł mchem i paprocią.

– Jeszcze dwa pacierze temu myślałem, że przeżyjemy. – Słyszę szczery żal w słowach ojca.

– Wyjdziemy z tego domu, bo moja córka, a twoja wnuczka, potrzebuje naszej pomocy – odpowiadam na tyle przekonująco, na ile w tej chwili potrafię.

Kiwa smutno głową, patrząc na siedzących w bezruchu mężczyzn i zaczyna mówić:

– „Otoczyły mnie bowiem nieszczęścia, których nie ma liczby, winy moje mnie ogarnęły, a gdybym mógł je widzieć, byłyby liczniejsze niż włosy na mej głowie, więc we mnie serce ustaje. Panie, racz mnie wybawić; Panie, pospiesz mi na pomoc! Niech się zmieszają i razem okryją rumieńcem ci, co na życie me czyhają, aby je odebrać. Niech się cofną zawstydzeni ci, którzy z niedoli mojej się weselą.” Dalej nie znam. – Wyjaśnia jakby zawstydzony. – Czy On nas teraz słucha? Czy pomoże im, czy nam? Przy kim jest prawda?

– Nie znam odpowiedzi na te pytania. Wiem jednak na pewno, że nie powinniśmy tracić nadziei.

– Tak – potwierdza i delikatny płomyk zapala się w jego oczach, po czym zadaje zupełnie niespodziane pytanie: - Słyszałeś o tak zwanym Incydencie warszawskim?

– Słyszałem. Niespełna dwadzieścia lat temu, trzech, niewykrytych dotąd sprawców, weszło w biały dzień do znanej w Warszawie gospody „U Jankiela”, gdzie dzień wcześniej zatrzymała się rosyjska delegacja kupców korzennych w drodze do Gdańska, zabijając ich wszystkich przy użyciu tylko białej broni. Z tym, że nie byli to żadni kupcy, a wynajęci przez hrabiego Repnina siepacze w liczbie siedmiu, mający zabić polskiego księcia Henryka Zasławskiego, który miał tam zabawić w drodze do Teatru Polskiego Wielkiego. Przyczyną tego zajścia była kobieta, aktorka Helena Tchorznicka. Pokłócili się podobno dwaj panowie o pierwszeństwo
do wdzięków tejże niewiasty.

– To ostatnie się zgadza.

– A co się nie zgadza?

– Nie było ich trzech, Hubercie. Byłem tam wtedy sam.

Patrzę mu w oczy i mimo mroku, musi widzieć zdumienie, malujące się na mojej twarzy.

– Teraz jest nas dwóch – mówi. – Ojciec i syn! A to już potęga.

– Tak.

– Wybacz, że nie byłem ci ojcem.

Nie odpowiadam. Nie wybaczam. Nie teraz. Może nigdy nie będzie już sposobności?

– Nie zdążyłem cię poznać.

– A czy jest ktoś na świecie, kto tak naprawdę poznał swego ojca?

Tymczasem dziewięciu milczących mężczyzn podnosi się od stołu, ściągając zeń szable, noże i sztylety o długich, bladych ostrzach.

* * *

Ze zdumieniem popatrzył na wielkie, grube palce, które sięgnęły do jego talerza, chwyciły jak w kleszcze kawałek kurczaka i zanurzyły go w misce z sosem miętowym, a potem żwawo powędrowały do ust. Dawidek pokiwał głową z uznaniem i rzekł:

– Inny sort klienta. To rozumiem.

Stefan Jaszczur nie powiedział nic, kiedy te same paluchy o połamanych paznokciach zanurzyły się po raz drugi w jego talerzu, zadał tylko kolejne pytanie:

– Dwa wozy. Dwa ciężkie wozy po cztery konie w zaprzęgu i dziesięciu ludzi. Byli niedawno na szlaku. Gdzie pojechali? Gdzie teraz mogą być?

Zapytany nie raczył odpowiedzieć na to pytanie. Spojrzał mu tylko w oczy i z głupim uśmieszkiem zapytał:

– Lubisz ruchać dzieci?

To pytanie celowo padło głośno. Zbyt głośno. Uszatek zarechotał krótko. Kilku mężczyzn odwróciło się w ich kierunku, posyłając im złe spojrzenia.

– Te słowa nie powinny były wyjść z twych ust. – Koordynator głos miał jak wykuty z lodu. – Mimo to dam ci szansę...

– Szansę na co? – Dawidek roześmiał się, jego towarzysz także.

– Kolego w niedoli. – Jaszczur po raz pierwszy zwrócił się do Uszatka wprost. – Nie pojmujesz jeszcze sytuacji, w jakiej obaj znaleźliście się.

Człowiek na piętrze właśnie wstawał od stołu. On już pojął. Jaszczur spotkał się wzrokiem z Lebiediewem i delikatnym gestem wskazał na górę. Ten skinął nieznacznie głową, przymknął na chwilę powieki i wstał od stołu. W tym samym momencie podniosło się jeszcze dwóch ludzi z ciemnego kąta przy kuchni.

Ponownie zwrócił się do mężczyzny naprzeciw i spojrzał w jego jasne, zuchwałe i bezbrzeżnie głupie oczy.

– Mówiłeś coś o dawaniu szansy – przypomniał mu właściciel owych jasnych i głupich zarazem zwiercia-deł duszy.

– Twój szef już zobaczył, kto pyta o transporty sierot. – Jaszczur zignorował pytanie. – Zobaczył i cię zostawił. Lepiej dla was obu, abyście jednak cokolwiek wiedzieli.

– Co tam gadasz, wężu?

Koordynator aż uśmiechnął się na te słowa.

– Nie lubimy dzieciojebców – warknął Uszatek.

– Twój kolega umie mówić, imponujące. Winszować. Nie lubicie, powiadacie, szczególnego rodzaju gwałcicieli. Ze słów waszych wnioskuję, że tacy osobnicy wzbudzają w was wielką abominację. Odkrywam tu jednak swoisty dysonans poznawczy. Otóż, nie przeszkadza to wam, oddawać dzieci w ręce owych paskudników. Zdumiewające, przyznaję. Pieniądze są tu, zgaduję, motywacją, pokusą niemożliwą do przezwyciężenia. Wygłaszacie takie płomienne, stanowcze deklaracje, a z drugiej strony... Hipokryzja w kryształowej postaci. Panowie się ze mną zgodzą, jak mniemam?

Milczeli.

– Chciałbym zostawić to pytanie bez odpowiedzi, gdyż nie chcę już nadwyrężać wątłych zwojów mózgowych mych szanownych interlokutorów, lecz przyznać muszę, iż niezwykle zajmuje mnie ten problem. Zechcą szanowni panowie oświecić mnie jednak w tej kwestii?

– Co on pierdoli? – Uszatek nie zamierzał spełnić prośby mężczyzny w czerni, bo i po prawdzie nie zrozumiał większości słów, ani też nie pojął jeszcze sytuacji, w jakiej się obaj znaleźli.

– Ano właśnie nas obraził – odrzekł zapytany, na co pytający mocno zmarszczył czoło, ściągnął podziobane policzki i odwrócił wykrzywioną złością twarz w kierunku tego, z którego ust padły rzekomo obraźliwe słowa. Rzekomo, gdyż tak naprawdę obaj nie byli pewni tego, co przed chwilą usłyszeli. Stefan Jaszczur uśmiechnął się tylko na tę demonstrację. A tymczasem Dawidek ponownie bez słowa wyciągnął dłoń po nieswoje.

Jeśli ktokolwiek, właśnie w tej chwili, przyglądał się tym trzem siedzącym przy stole mężczyznom, to najprawdopodobniej nic nie zauważył. Szybkość, z jaką Stefan Jaszczur wbił widelec w grubą, złodziejską łapę amatora cudzego jadła, była nieludzka. Zanim ten zorientował się, co się właśnie wydarzyło i zaczął krzyczeć, ciężka jak kamień pięść Anatola Sorokina spadła na kark Uszatka i posłała go nieprzytomnego pod stół.

Koordynator już był przy Dawidku. Lewym przedramieniem przycisnął jego głowę do blatu, prawą ręką chwycił za widelec, wciąż tkwiący w dłoni tamtego i lekko go wykręcił. Bandyta zawył.

Poruszyło się towarzystwo przy stołach, lecz nikt nie wstał. Większość gości „Grubej Kaśki” już na pierwszy rzut oka doskonale potrafiła ocenić zarówno ludzi ludzi, jak i okoliczności. Nader często zdarzały się tutaj sytuacje, w których dla własnego bezpieczeństwa nie należało brać udziału.

– I to jest właśnie twoja ostatnia szansa. – Stefan Jaszczur nachylił się do ucha Dawidka. – Szansa, by nie umrzeć w mękach.

Ten zaczął głośno sapać, napiął się i szarpnął, lecz zatrzymał go ostry ból w prawej dłoni. Ugięły się pod nim kolana, w końcu znieruchomiał na dobre bez słowa.

– Tu niedaleko są drzwi. Wyjdziesz teraz ze mną spokojnie i nie będziesz wierzgał. Jeśli zrobisz coś głupiego wydłubię ci tym widelcem oczy, stracisz przytomność, ale ja cię potem obudzę, uwolnię z objęć Morfeusza po to, a byś je zjadł. Czy to, co właśnie powiedziałem, jest dla ciebie zrozumiałe?

– Tak.

– Doskonale. A zatem ruszamy.

Jaszczur oderwał Dawidka od stołu i ciągle trzymając za rękojeść, widelca popchnął go przed siebie w kierunku najbliższych drzwi. Za nim szedł Sorokin z nieprzytomnym Uszatkiem, jak ciężki wór przerzuconym przez ramię.

* * *

Twardym snem zlegli, a szable z rąk im wypadły. Konie bez jeźdźców biją kopytami o ziemię, uchodzą w step dziki, w samotność i śmierć.

Czy to burza nad domem? Trzeba zamknąć okiennice.

Czarna jest krew tej nocy. Krew? Skąd? Płynie, wciska się w szpary, przykleja się do rąk i twarzy. Słodka jest jak kwiaty w cmentarnym dole.

Niech ktoś wreszcie zamknie okiennice! Dlaczego nikt się nie podnosi? Jakiż to sen, którego burza za oknem nie spłoszy?

Kilku półnagich diabłów przyszło. Kręcą z koszul pociętych nożami krwawe całuny. Żaden anioł nie upomniał się o poległych. Ktoś idzie do mnie. Anioł czy diabeł? Nie dam rady się podnieść.

– Synku, co ci?

– Synku? Ojcze?

– Trochę cię pocięli, ale dzięki Bogu głowę masz całą.

– Głowę mam?

– Masz.

– Cóż mi po głowie, kiedy sercem świat postrzegam?

– Nie odpowiem ci teraz na to pytanie.

– Pocięli mnie? A ręce, tatku? Ręce mam?

– Jeśli pytasz o te, które leżą na stole, to odpowiem ci, że to nie twoje ręce. Mógłbyś też zapytać mnie o te odcięte głowy, odpowiedziałbym ci tak samo, że żadna z nich nie jest twoja...

– Widziałeś ich?

– Kogo, synu?

– Diabłów.

– Jakich diabłów?

– Synów Biesa. Widziałeś ich?

– Nie, nie widziałem. – Przeżegnał się.

– Zabierali ich jeden po drugim. – Pokazuję ręką na trupy. – Wszystkich wzięli. Nie przyszedł nikt od Boga. Bóg ich opuścił, ojcze. Wszystkich twoich towarzyszy broni.

– Synu. – Ojciec uczynił znak krzyża po raz drugi. – Mówisz takie rzeczy, że…

– Co widziałem, opowiadam.

Widzę jego twarz jak przez mgłę. Jest plamą krwi, tylko oczy ma błyszczące i czyste. Gdybym mógł widzieć wyraźnie, zapewne dostrzegłbym frasunek.

– Co to było? – pyta.

– Tutaj? Diabli przyszli po umarłych. Przecież ci mówiłem.

– Pytam, co tu się stało?

– A co się stało, tatku?

Kładzie dłonie na mych ramionach i zagląda mi w oczy, jakby tam spodziewał się znaleźć odpowiedź. Zaczynam widzieć wyraźnie. Widzę czarną kroplę krwi, która wypełnia się na czubku jego nosa, ciąży ku ziemi, po czym odrywa się odeń z niesłyszalnym dla mnie mlaśnięciem i znika gdzieś w dole pośród milionów innych.
Skąd tyle krwi? Kręci mi się w głowie.

– Kim ty jesteś, Hubercie?

– Zdaje mi się, że już mnie dzisiaj o to pytałeś?

– Odpowiadaj, jak pytam! – Gniew?

– A jak nie odpowiem, to mnie lagą zdzielisz? Za późno na wychowywanie. – Kwituję to polecenie śmiechem. Niedobrym śmiechem. Nie chcę tak się śmiać.

– Nie masz ani jednej głębokiej rany, a mnie o mały włos nie usiekli.

– Boś stary!

Wali mnie w twarz na odlew. Mocno. Tak mi się wydaje, bo nie czuję bólu.

– Szanuj ojca swego. – Głos ma zimny niczym przydrożny kamień w noc styczniową.

– Kochaj dzieci swoje – odpowiadam – i nigdy nie zostawiaj ich samych w świecie.

Próbuje zetrzeć rękawem krew z twarzy. Nie za bardzo mu to wychodzi, bo wygląda jeszcze bardziej upiornie.

– Kocham swoje dzieci – mówi zduszonym głosem.

– A kiedy ostatnio u nich byłeś? – Jestem zły na niego, na wszystko wokół, na świat cały.

– Nie pamiętam. Zgubiłem drogę do domu. – Wielkie jak groch łzy zmywają krew z jego twarzy.

– Ale to była prosta droga, ojcze – stwierdzam z wyrzutem.

– Nie, Hubercie, nie była prosta.

– Więc, co sprawiło, że stała się kręta?

Nie odpowiada. Słyszę jak powietrze z niego ulatuje. Siada ciężko na wielkim, ciemnym krześle, wbija wzrok w podłogę i mówi z wyraźnym wysiłkiem:

– Muszę odpocząć.

– Dobrze – przytakuję. – Odpocznijmy.

– Kim ty jesteś, synu? – po raz trzeci zadaje to samo pytanie.

– Nie wiem – odpowiadam zgodnie z prawdą i pustkę mam w głowie.

* * *

– Dwa wozy po cztery konie, dziesięciu uzbrojonych ludzi. Gdzie są?

– Nie wiesz na kogo podniosłeś rękę – wysapał Dawidek.

– Nigdy nie przestaniecie mnie zdumiewać – odparł Jaszczur. – Ty i tobie podobni. Rozumiem,
że skoro biegasz na posyłki dla króla jednej z dzielnic w Koziej Wólce, to wydaje ci się, że możesz wszystko, że chroni cię groza jakiegoś pana szczurów, czy innego księcia rynsztoków. Jestem w stanie to zrozumieć,
bo nie masz innego punktu odniesienia. Nie wystawiłeś nigdy nosa dalej niż za Kozią Wólkę. Nie czytasz książek, nie podróżujesz, do szkoły też zapewne rodzice cię nie posłali, a jak mieli za co i jednak chcieli cię wykształcić, to ty akurat nie chciałeś tam chodzić. Nic zatem nie wiesz o świecie. Otóż, wyobraź sobie, świat jest znacznie większy niż Sokal i są w nim ludzie znacznie potężniejsi od króla tutejszych mrocznych zakamarków.
Ludzie, których władza sięga dalej niż horyzont. Wiesz co to horyzont? Znasz takie słowo? – Nie czekał na odpowiedź, tylko nachylił się do ucha bandyty, tak, że niemal dotknął je wargami. - Widzisz – szepnął jak zaufanemu – ja też jestem królem szczurów, tyle, że królem wszystkich szczurów. Moja jest władza nad takimi jak ty. Wiedz też, że nie jestem władcą łaskawym. Dziś jest ostatni dzień twojego życia, więc oszczędź sobie bólu. Wiedz, że ból, który potrafię zadać jest wyjątkowy. Skup się zatem, na pytaniu, które ci teraz zadam.
Jeśli jesteś gotowy, nic nie mów, tylko kiwnij głową.

Dawidek kiwnął głową, a z jego mocno wytrzeszczonych błękitnych oczu pociekły łzy. Po chwili usłyszał pytanie:

– Dwa wozy, dziesięciu ludzi – Dokąd jadą?

– Stare Dęby. Cztery mile za Warszawą na południowy wschód traktem lubelskim, dwór hrabiego Nalepy.

Stefan Jaszczur uśmiechnął się lekko.

– Jestem skłonny ci uwierzyć – powiedział, po czym skinął na dwóch ludzi, czekających w cieniu i rzucił:

- Wyciśnijcie tę szmatę do sucha, bo intuicja mi mówi, że coś tam jeszcze do wyżęcia zostało.

* * *

Podnoszę wzrok ku górze, czuję sól w ustach. Strop ginie gdzieś w mroku. Ściany, zdaje się, nie mają końca.
Kto wybudował ten dom pośrodku ciemnego lasu? Kto w nim mieszkał, żył i umierał?

– Ten dom, ojcze – mówię, a głos mój tłumi mrok – to grób.

– Tak, to nie jest już dom – odpowiada. – W domu mieszkają ludzie. Śmieją się, rozmawiają, chorują, płaczą, żyją.

– Umarliśmy? Jak się tu znaleźliśmy? Kto nas tu złożył?

– Nie, nie umarliśmy. – Przygląda mi się uważnie. – Czy aby na pewno głowę masz całą? Żadne ostrze rozumu na ćwierci ci nie pocięło?

Nie odpowiadam. Nagle dociera do mnie, że muszę stąd wyjść, wyjechać, że ktoś mnie potrzebuje, że czas ucieka. Córka mi się w świecie zapodziała! Trzeźwieję.

– Niegdyś myślałem, że dokonam wielkich rzeczy – Głos ojca wyrywa mnie z zamyślenia. Mówi wyraźnie, ale bardzo cicho i wolno. Dopiero teraz dostrzegam, jak bardzo jest zmęczony.

– Śniłem o czynach, o których mówić będą przez lata z szacunkiem w całym chrześcijańskim świecie. Tymczasem nic wielkiego nie dokonałem, a już jestem u kresu. Jakże nędzny jest człowiek na starość. Do tego wieczoru nie zdawałem sobie sprawy, jak bardzo. – Podnosi zakrwawione dłonie do oczu, a potem kieruje wzrok gdzieś w górę, w mrok. – Boli mnie ciało. Stale je czuję, ale nie tak, jak bym chciał je czuć. Jest jak stare powykręcane drzewo. Coraz mniej w nim soków, konary ma słabe i drżące, a owoców już nigdy żadnych nie wyda. Widać już cień ogrodnika, co idzie z siekierą. Pamięć mi się mąci. Nie jestem umarły, ale też i nie w pełni żywy. Chyba tu zostanę. Zaczekam, aż wrócą. Wiesz co? – Patrzy na mnie z dziwnym błyskiem w oczach. – Zawsze byłem ciekaw, kto jest większym mocarzem,
ja, czy Anatol Sorokin?

– Jeszcze będziesz miał sposobność poznać odpowiedź na to akurat pytanie, lecz nie dziś – odpowiadam. – Nie po to te wszystkie śmierci, nie po to ta walka ponad ludzkie wyobrażenie, wreszcie, nie po to żeś mnie odnalazł, by teraz, ot tak, usiąść i czekać na śmierć!

– Tak, to była walka ponad wszelkie wyobrażenie. I wiesz, co? Zmęczyłem się tak, że ręce mi opadły, tak jak tamtym dwóm przy stole pod wieczornym oknem.

– Zmęczyłeś się, więc będę ci podporą na starość. Jestem twoim synem. – Widzę jak łzy zbierają mu się w kącikach oczu. – Nie żal ci ponownie mnie zostawić?

– A tak, pewnie – wzdycha. – Żal mi, że nie doświadczyłem bycia ojcem. Żal mi, że nigdy nie widziałem i nigdy już nie zobaczę córki. Wreszcie, żal, że zostawiłem kobietę, którą kochałem. Bo cóż ważniejszego
w życiu jest nad miłość? Inaczej teraz bym wybrał. To, co robiłem, nie było ważniejsze niż rodzina. Ale ja wiem to dopiero teraz. Czemu wtedy tego nie wiedziałem?

– Czas jeszcze się nie dopełnił – mówię. – Znalazłeś mnie.

– Znalazłem, prawda. – Uśmiecha się półgębkiem, bez przekonania. – Ale jakoś nie w pełni, nie na dobre. Też tak czujesz? Już mi gdzieś umykasz.

– Jedź ze mną.

– Cokolwiek uczynimy razem, nie będzie to na długo.

– Możemy spróbować. – Wyciągam ku niemu otwartą dłoń. – Nic nie jest przesądzone. Razem możemy wszystko zmienić.

– Nic nie zmienimy. Za słabi jesteśmy.

– Jeszcze kilka chwil temu mówiłeś, że ojciec i syn to potęga. Stało się niemożliwe. Daliśmy radę, ja i ty.

– Prawda. – Zapatrzył się na swoje wielkie, powykrzywiane dłonie. – Tak było.

– Tak było. A teraz muszę jechać. Mam nadzieję, że nie sam.

– Wiesz, co? – Pyta i zagląda mi w oczy, jakby już znalazł w nich odpowiedź na to, co teraz powie. – Nim zjawi się ogrodnik i wbije ostrze, chciałbym poznać twoją córkę, a moją wnuczkę. Znajdziemy ją razem, tak? Wreszcie podaje mi dłoń.

– Oczywiście. Ty i ja.

– No i muszę się dowiedzieć, synu, kim naprawdę jesteś.

* * *

Wrócił do gospody. Stanął przy szynkwasie i zamówił wódkę. Porządkował skąpe informacje, wyciągał wnioski i planował działania na przyszłość. Był uważny, skupiony i zimny, lecz jednak nie do końca, nie tak, jak zawsze. Stało się coś, co zaczęło mu się co raz częściej przytrafiać od... Odkąd? Odkąd pokochał Elenę.

W całym tym harmidrze, gęstwie głosów, mierzwie ludzkiej usłyszał głos. Dziewczęcy głos pełen rozpaczy. Ale przecież zawsze to umiał. Potrafił słuchać, dzielić i nazywać uczucia. Nie potrafił tylko współodczuwać? Zaczynał czuć? Umiał wejrzeć w nędzę ludzką?

– Skoro nie chcesz się do niej przyznać, to daj nam chociaż jeść!

To nie ból w jej słowach zwrócił jednak jego uwagę, ale niemowlę na rękach. Milczące, nieruchome i szare.

– Daj nam jeść.

– W głosie dziewczyny usłyszał obłęd. Podszedł bliżej zaciekawiony. Cały czas jednak pozostawał
w niezauważony w cieniu. Teraz ją zobaczył. Była wychudła, nijaka i z szaleństwem w oczach.

– Jesteś ojcem! – Te słowa sprawiły, że zacisnął mocno zęby, choć nie on był ich adresatem.

– Kogo? Czego? Tego szczura, co go trzymasz przy tym suchym cycku? – odezwał się wreszcie ten,
do którego przyszła.

Jego kompani od kielicha pokładali się ze śmiechu przy stole. Dlaczego ludzie śmiechem urągają niedoli bliźnich w chwilach tak czarnych jak ta?

– Nie pamiętam, pokrako, bym cię kiedykolwiek nawet kijem tknął. – Domniemany ojciec, widząc reakcję wesołej kompanii, postanowił kontynuować okrutną zabawę. – Nie znalazłem kutasa na śmietniku, bym go
w byle dziurę miał wkładać.

Śmiech.

– Dlaczego więc mam cię karmić, pokrako?

– Bo to jest twoja córka! – To nie był już głos człowieka, to był skowyt udręczonego ponad miarę zwierzęcia. – Nie proszę cię o serce, bo widzę, że go nie masz. Proszę cię tylko o jedzenie dla nas.

Śmiech i przekleństwa.

– Ojciec mnie precz z domu wygnał, bo wstydu znieść nie mógł. Wrażliwi jesteście mężczyźni. O, jakże wrażliwi jesteście swoją dumą, samolubstwem swoim. Miłosierdzia w was tyle, co soku w jesiennym liściu. Każdemu wstyd. Wstyd, jak dym, każdego w oczy gryzie jednakowo. Pani mojej też wstyd, więc wygnała z pensji na bruk, jak ojciec. A, że z głodu umieram, po rynsztokach psom z pysków ochłapy wydzieram, to już nie wstyd. To już tylko i wyłącznie moja hańba? A matka moja? Pomnik bezsiły i bezwoli. Słowa na głos za mną wyrzec nie może, bo jej pan, a mój ojciec, zabronił.

Podniosła oczy ku ciemnej powale, a jemu wydało się, że patrzy wyżej, w milczące niebo.

– Boże, dlaczego mnie opuściłeś? Na co ci taki świat? Skoro nie mogłeś lepszego stworzyć świata, to po co żeś ten uczynił? Żeby takim jak ja inni mogli urągać?

Twarze mają nalane, spieczone, z gardeł wycharkują niby śmiech, jakiś rechot żabi. Ani jednego zrozumiałego w ludzkim języku słowa. Stukają kufle, śmierdzi kwaśnym, rozlanym na stole piwskiem, jakieś żarcie stygnie
w cynowych miskach. Zapatrzył się, zamyślił. Nigdy nie postrzegał tak świata. Może w czasach, kiedy był bardzo młody, biedny, w czasach, kiedy był nikim. Ale to było bardzo dawno temu. Wrzask chamski, ordynarny wyrwał go z zamyślenia:

– Won! Córko psa! Wynoś się stąd i nigdy więcej mnie nie szukaj. – Stróżki śliny tego, który to wykrzyczał, poleciały na stół.

Jej wielkie, smutne oczy zgasły. Zupełnie, jakby ktoś w jej wnętrzu zdmuchnął i tak ledwie migoczący płomyk. Stefan Jaszczur już nie raz widział, jak w ludziach ostatecznie gaśnie nadzieja, ale to było w trakcie przesłuchań.

Drgnęła, jakby się obudziła, obróciła mechanicznie na pięcie jak lalka na sznurkach i ruszyła ku wyjściu.
A przecież kiedyś była młoda, zdrowa, jej ciało pachniało mydłem migdałowym i miała wiosnę w sercu.

Ruszył za nią, wyprzedził i wszedł w ciemną sień, zaczekał.

– Dlaczego to robię? – powiedział na głos i nie znalazł odpowiedzi.

Gdy weszła, złapał ją za rękę. Zgięła się, odchyliła twarz jak przed uderzeniem, ale jakoś tak z rezygnacją, bez przekonania.

– Nic ci nie zrobię – zapewnił półgłosem. – Nie bój się. – Włożył jej w dłoń złote monety i zacisnął na nich jej kruche palce. – Za to opłacisz pogrzeb. Wyjedziesz z miasta i wystarczy ci na rok nowego życia. Dasz radę. – Mówił i z każdą upływającą sekundą był coraz bardziej zdumiony tym, co robi.

Nic nie odpowiedziała. Stała tylko z szeroko otwartymi oczyma niezdolna do jakiegokolwiek ruchu. Wypchnął ją delikatnie za drzwi.

– Ktoś za tobą pójdzie i dopilnuje, by nikt cię nie okradł. Nie bój się. To wszystko już się kończy – zapewnił.

* * *

Spotkali się nieopodal stajni. Ciemność była prawie absolutna. Księżyca ledwie ćwierć mrugało na nocnym niebie jakoś tak słabo, bez przekonania.

– Jak tam, wachmistrzu. Jak cię obcy kraj przywitał? Znalazłeś to, czego szukamy?

– Coś tam znaleźliśmy, pewności jednakoż nie mam. – Lebiediew skrzesał iskrę, która rozbłysła w gęstym mroku niczym rozpalony do czerwoności łeb szpilki i odpalił fajkę. Musiał zapalić, żeby ukryć zdenerwowanie. – Nie przesłuchiwaliśmy, wedle rozkazu. Nietknięty on. No to i nie wiadomo, po prawdzie: Któż to taki?

– Dobrze zrobiłeś. Miałem jechać z wami i zobaczyć, kogo tam pochwyciliście, ale inne obowiązki mnie wzywają.

– Wiadomo, służba – przytaknął żołnierz i zaciągnął się dymem, a po chwili pokiwał głową z uznaniem. – Dobry tytoń można tu dostać. Mmm… Smakowitość.

Jego rozmówca zignorował te zachwyty.

– Kto go pilnuje?

– Piętnastu dobrych żołnierzy. Niech pan będzie spokojny.

– Piętnastu? Aż nadto.

– Lepiej dmuchać na zimne. Prawda, wygląda on jak zbój. Oczy ma dziwne... Ale sam jeden jest i w klatce, jak niedźwiedź zamknięty.

– Niedźwiedzie też czasem uciekają z klatek.

Wachmistrz zaciągnął się mocno, zanim wypuścił dym, zamrugał nerwowo. Chciał coś odpowiedzieć, ale nie wyrzekł ani słowa.

– No nie turbuj się, żołnierzu – uspokoił go człowiek w czerni. – Jak zawsze wszystko wzorowo.

– A bo my to pierwszy raz razem, ekscelencjo?

– Powiadasz, zwróciłeś uwagę na jego oczy? – Zainteresował się nazwany ekscelencją.

– Ano. – Lebiediew przytaknął i splunął w ciemność.

– I co żeś tam dostrzegł?

– A bo ja wiem? – odparł zapytany, skrobiąc połamanymi paznokciami po starych bliznach na policzku. – Jakby w nich kto ogniem palił. Tyle, że ten ogień to taki jakby z lodu był. Zimny.

– Coś mi to mówi, tylko, że nie wiem, jeszcze co.

– Gdyby nie było rozkazu, ekscelencjo, że nie możemy go przepytać, to więcej mógłbym rzec. A tak domysły tylko. Polak jeden taki z nami jest. Mógłby za tłumacza, bo ja ichnią mowę to tak nie do końca rozumiem.

– Polak? A kto taki?

– Korda. Jan Korda.

Stefan Jaszczur uniósł gwałtownie otwartą dłoń i nakazał milczenie.

– Nie nazywa się Korda. – Niepokój nim targnął. Mocno. – Słyszałem już to nazwisko przy jakiejś sprawie. Od kiedy z wami służy i dlaczego nigdy go nie spotkałem?

– Dziesięć roków będzie na pewno. – Stary wachmistrz stropił się wielce. – Nie spotkał go Pan nigdy, ekscelencjo, bo też on pierwszy raz z nami na taki proceder wyruszył. A tak w ogólności to on raz jest, raz wyjeżdża i znika na długo.

– Dziesięć lat pod fałszywym, spalonym nazwiskiem w samym sercu imperatorskiej armii. Niewiarygodne. Zdumiewające! Tak, to chyba tylko u nas! – Hamowana wściekłość sączyła się z ust koordynatora tajnych służb Jego Wieliczestwa Imperatora Iwana Palca.

– Wybaczy pan śmiałość. – Wachmistrz przestąpił z nogi na nogę. Bał się gniewu tego człowieka jak ognia. – To jakże on się zwie? Kim on jest?

– Jan Wichary. – Odpowiedział zapytany i dodał, patrząc w pełne gwiazd niebo: – Dawny polski bohater...

– Wichary? – powtórzył Lebiediew. – Podobnie jak ten, którego pochwyciliśmy. Tylko tamto nazwisko jakby z francuska, czy w jakiejś innej psiej, nie słowiańskiej mowie, zniekształcone.

Stefan Jaszczur spojrzał z niemym uznaniem na podkomendnego.

– I on tam jest?

– Tak.

– I wcześniej na proceder z wami nie chodził?

– Nie.

– Jak myślisz, stary druhu, czy to przypadek?

Zapytany nie odpowiedział, zaciągnął się tylko mocno fajkowym dymem i czekał z niepokojem, do jakich wniosków dojdzie ten przerażający człowiek.

– Otóż to! – Stefan Jaszczur aż klasnął w dłonie. – Też tak pomyślałem, że to jednak nie przypadek.
Co dowodzi, że znaleźliście człowieka, którego szukamy. Jestem pełen uznania, wachmistrzu. Wypatrzyłeś to jedno, jedyne ziarnko piasku na szerokiej, piaszczystej drodze.

Lebiediew nadal nie wiedział, co ma powiedzieć. Wypuścił dym, odkleił językiem drobinę tytoniu, która przykleiła mu się do podniebienia, strzyknął śliną i wpatrywał się z rosnącym niepokojem w ekscelencję. Czyżby trafili za pierwszym razem? Czy to możliwe, że wyłowili właściwego człowieka spośród tego całego, poruszonego wojną, ludzkiego mrowia? Ach, gdyby choć raz taki fart w grze w kości. Zaczął jeszcze raz rachować w myślach, z kim zostawił więźnia. I wyszło mu, staremu żołnierzowi, że niemożliwym było, aby ktoś w pojedynkę, nawet z pomocą innego starego wiarusa, mógł dać radę ludziom, których zostawił w starej leśniczówce dwadzieścia mil stąd na południowy wschód. Rachunek był oczywisty, prosty, innego być nie mogło.

– Twoje szare, szczere oczy mówią mi – odezwał się Stefan Jaszczur – że nie muszę obawiać się utraty człowieka zamkniętego w żelaznej klatce.

– Inaczej słowami bym tego nie ujął – odparł wachmistrz i włożył ponownie fajkę do ust, aby choć przez chwilę nie musieć nic mówić.

Jego zwierzchnik pochylił się nad nim. Choć było ciemno, przysiągłby, że koordynator rzeczywiście widzi, jaki jest kolor jego oczu. Był wyższy, dużo wyższy. Cholera! Każdy był od niego wyższy do czasu, aż nie szło na noże. Teraz też miał nóż z tyłu, za pasem. Krótki, ostry jak brzytwa, dobry do walki wręcz. Tylko tym razem był pewien, że nie dałby rady.

– Widzisz, mój stary druhu, jeśli jest tak, jak od kilku chwil myślę – a myśl ta jest bardzo natrętna – to ów stary Polak jest kimś naprawdę wyjątkowym. A jeśli ten, którego trzymacie w klatce, jest jego synem, to twoi zbóje przebywają w tej chwili z dwoma naprawdę frapującymi ludźmi i mam wielkie wątpliwości, kto dla kogo jest zagrożeniem.

– Za przeproszeniem, ekscelencjo, to jest piętnastu zbójów, no może za wyjątkiem pisarza…

– Źle rachujesz, Lebiediew – wtrącił zimno Jaszczur i przekrzywił głowę w bok jakoś tak dziwnie, jak ptak.

Wachmistrz zawahał się i pomyślał o nożu za pasem.

– No i Polaka, ale to zawsze pozostaje trzynastu przeciw dwóm.

– Pechowa liczba, wachmistrzu, nieprawdaż?

Ten nie odpowiedział. Nie umiał tak rozmawiać.

– Ale w istocie, jeśli miałbym wybierać stronę, to wolałbym być razem z twoimi zuchami, niż z tymi dwoma – powiedział z namysłem koordynator. – Dobrze się spisałeś żołnierzu. – Położył mu dłoń na ramieniu. – Zrobiłeś wszystko jak należy, jak zawsze.

Lebiediew wiedział, że jednak nie jest tak, jak być powinno, że koordynator nie mówi wszystkiego, co myśli. Wiedział jednak też, że nikt inny rozsądny na jego miejscu nie zrobiłby niczego inaczej. Uspokoił się nieco, bo w końcu dotarło do niego, że jego przerażający zwierzchnik też tak uważa.

– No, dosyć tych frasunków, stary druhu. – Mężczyzna w czerni uśmiechnął się, a wachmistrz Dwunastego Dragońskiego Starodubowskiego Pułku wchodzącego w skład Dwunastej Dywizji Kawalerii Armii Imperium Rosyjskiego Iwan Lebiediew dziękował w myślach Bogu, że jest ciemno i nie musi tego uśmiechu w pełnej krasie oglądać – Pójdźmy, posłuchajmy, co ma nam do powiedzenia ten, który obserwował nas w ukryciu.

* * *

– Niemożliwe, żeby aż tak się zmieniła w niespełna rok – pomyślał rozpinając spodnie. – Teraz nawet kijem bym jej nie tknął. Głupia krowa.

Swoją drogą to nieźle musiał się postarać, by zaciągnąć ją pod pierzynę. Ważne są dobre obietnice. Jak mawiali jego koledzy, istotne jest obiecywać tak, żeby wydawało się jej, że rzeczywiście, to co mówi, jest na wyciągnięcie ręki. Przeszkody owszem są, ale nie takie, których nie można pokonać. Wspólnie.

Uśmiechnął się na wspomnienie tych kilku schadzek. Kręciło mu się w głowie. Za dużo piwa wypił dzisiejszego wieczoru. Żona znowu będzie gderać nad ranem. A ranek już całkiem blisko. Przymknął powieki. Poddałby się chętnie tej błogiej, leniwej senności i przysiadł gdzieś na ziemi, oparł o płot i zdrzemnął do rana.

Tak sobie myślał młody mistrz kaletniczy Jędrzej Szydło, nieświadomy tego, że żadnego poranka w jego życiu już nigdy nie będzie.

Zimna była to noc. Burza szła gdzieś z oddali z głuchym pomrukiem – zapowiedzią szumnej ulewy. Zapiął guziki u rozporka, wytarł dłoń o spodnie, przygładził długie, trochę zatłuszczone blond włosy i czknął głośno. Odwrócił się plecami do ściany jakiegoś domu, na którą właśnie był oddał mocz. Pusto było na ulicy.
Ni człeka, ni psa, ni kota włóczykija. Późna pora, cicha pora. Ruszyłby już przed siebie, lecz coś go zatrzymało. Ciekawość, czy też może trudny do racjonalnego wyjaśnienia niepokój?

Po drugiej stronie ulicy, tuż obok latarni, niczym przyklejony do smolistej plamy cienia, ktoś stał. Człowiek?
A któż by inny jeśli nie człowiek? Wysoki, w ciemnym odzieniu i zdaje się zupełnie łysy.

Poczuł się nieswojo. Zimny dreszcz przebiegł mu po ciele od krzyża do karku. Strach spętał mu nogi i zacisnął szczękę, kiedy zorientował się, że obcy przypatruje mu się intensywnie. Stał bezbronny, niewładny ruszyć z miejsca, nawet wtedy, kiedy spostrzegł, jak tamten wyszedł z mroku i ruszył ku niemu szybko, nie wydając przy tym żadnego dźwięku.

Poderwałby się do biegu, do ucieczki wstydliwej i niehonorowej. Biegłby ile sił w nogach, zdzierałby pięty aż do krwi, wciągałby zimne powietrze do młodych, silnych płuc i gnałby przez ciemne ulice do domu,
do żony, do dzieci. Zrobiłby to, lecz nie mógł. Nic już nie mógł, gdy nieznajomy mężczyzna o gadzim wejrzeniu spojrzał mu w oczy. Nie potrafił nawet krzyczeć, kiedy ten straszny ktoś pochylił się nad nim, położył mu niemal z czułością ciężkie jak żelazo ręce na ramionach i przycisnął do ziemi tak mocno, że aż ugięły mu się kolana. Cichą przestrzeń ulicy wypełnił głuchy, ohydny, przyprawiający o dreszcz dźwięk, przesuwających się pod skórą kości, kiedy człowiek w czerni urósł jakby, wyciągnął mocno szyję i  nienaturalnie szeroko otworzył usta pełne trójkątnych, ruchliwych, ostrych jak błysk noża zębów. Jędrzej Szydło mistrz kaletniczy, nieprzykładny mąż i ojciec krzyknął dopiero wtedy, gdy odgryzano mu głowę. Ale to było zbyt krótko, zbyt cicho, by wzbudzić czyjeś zainteresowanie.

Nie trzasnęła żadna okiennica, drzwi, nikt nie wyjrzał na ulicę. Ni człowiek, ni pies, ni kot włóczykij.
Gapił się tylko księżyc, dobry powiernik tajemnic, ale i jego w końcu przykryły gnane burzą ze wschodu chmury o barwie ołowiu.

Czytany 8002 razy
Więcej w tej kategorii: « Piotr Żamojda - Wojna przyszła