marzec 29, 2024

Recenzje patronatów Secretum

Wiedźmy z Kijowa. Miecz i krzyż
Legendy i latte
Vamps. Świeża krew
Our Violent Ends. Burzliwe zakończenia
Grzechy ojców
Mroczne umysły
Extasia
World of Warcrarf: Dzień smoka
Spirit Animals. Księga Shane’a
wtorek, 12 maj 2015 01:28

Patronat: "Miasteczko" Wyróżniony

By 
Oceń ten artykuł
(1 głos)

Powieść "Miasteczko" autorstwa Roberta Cichowlasa oraz Łukasza Radeckiego już dostępna w księgarniach, a my zapraszamy do lektury krótkiego fragmentu książki.

Dom oznaczony numerem cztery znajdował się w odległości około pięćdziesięciu metrów od ich domu, po drugiej stronie leśnej drogi. Drzwi i okna były pozamykane, nikt nie krzątał się po okolicy, a jedyną oznaką, że ktoś w nim mieszkał, był zaparkowany przed garażem stary nissan. Marcin i Anka zatrzymali się na chwilę, zaciekawieni. Dom był spory, piętrowy z murowaną przybudówką, zapewne pełniącą funkcję skrytki na narzędzia. Szyby w oknach były brudne, farba na ścianach łuszczyła się i odchodziła płatami.
— Dobrze, że nie przydzielono nam tej rudery — skomentowała Anka, krzywiąc się.
Marcin chwycił żonę za rękę.
— Lubię stare domy... — powiedział — ale ten wygląda paskudnie.
— Kochanie, on nie tylko jest stary, ale i kompletnie zapuszczony.
Spoglądali w okna, usiłując dostrzec jakikolwiek ruch, ale jedyne, co uświadczyli, to wrażenie totalnego bezruchu i pustki. Cisza była dojmująca. W okolicy tego domu nie można było usłyszeć ani śpiewu ptaków, ani cykania owadów.
Anka wzdrygnęła się.
— Chodźmy stąd.
Marcin uśmiechnął się słabo.
— Nie najfajniejszy widok, co?
— Żartujesz? Mam wrażenie, że ten dom jest od lat opuszczony. A ten samochód... — Potknęła się. — A może ten dom jest nawiedzony, a ktokolwiek w nim mieszkał, postanowił uciec?
— I zostawił auto? — droczył się Marcin. — Musiał być naprawdę przerażony. Nie chciałbym zwiewać przed duchami na piechotę. Postarałbym się mimo wszystko nie zapomnieć o wozie.
— Ja bym uciekała na piechotę. Albo na rowerze. Może mieli rower?
— Na pewno. Albo hulajnogę, nie? Możemy wreszcie iść?
Kolejny dom znajdował się w głębi lasu. Dostrzegli tylko jego kontury i wysoki komin. W oknie na piętrze paliło się światło. „Przynajmniej jest tu jakieś życie" — ironizował Marcin. Szli dalej, wsłuchując się w dźwięk rozdeptywanych szyszek. Leśna dróżka przepoczwarzyła się w dość szeroką piaszczystą aleję, a ta z kolei prowadziła do głównej drogi miasteczka Morwany. Las nagle się urwał, a ich oczom ukazała się wyłożona kocimi łbami niedługa ulica, ciągnąca się w obie strony w leśną otchłań. Wzdłuż niej stało około dziesięciu murowanych domów, niewielki sklep spożywczy i piekarnia. Znajdowała się tam również knajpa bez nazwy. Na podniszczonym szyldzie widniały godziny jej otwarcia: od poniedziałku do niedzieli, od 12.00 do 3.00.
— Niesamowity widok — odezwała się Ania. — To miasteczko jest położone w samym sercu lasu.
— Rzeczywiście — zgodził się Marcin. — Wygląda to trochę... trochę dziwnie.
— Jakby ktoś niedawno wyrżnął tu drzewa, a powstał? polan? wybrukowa? i?postawi? na niej domy.
ą polanę wybrukował i postawił na niej domy.
Marcin odniósł takie samo wrażenie. Morwany bardziej przypominały osadę niż wieś, czym, de facto, były. Ile liczyła mieszkańców? Dwudziestu? Czterdziestu? W żadnym razie więcej. Był ciekawy, dokąd prowadzą leśne drogi, w które zjeżdżało się z ulicy. Z mapy wyczytał, że jedyną trasą dojazdową do Morwan była ta, którą tu przyjechali. A więc prawdopodobnie prowadziły do pobliskich domów. Życie w takiej głuszy, obcując jedynie z naturą, robiąc codziennie zakupy w tym samym malutkim sklepiku, chadzając wciąż do tej samej knajpy i nieustannie natykając się na te same twarze, musiało być nudne. Jakkolwiek mieszkańcy Morwan zarabiali na życie, dojazd do pracy z pewnością nie był dla nich najdogodniejszy.
Oczywiście wielu ludzi żyje w maleńkich miasteczkach, na wsiach, na totalnych wygnajewach, ale Morwany nie były zwyczajnym zadupiem. Były jak wyrwany kawałek większego miasteczka, osadzony w środku lasu. Na stosunkowo niewielkiej powierzchni, w samym sercu dziczy, zbudowano kilka domów, pociągnięto kanalizację, założono piekarnię, otwarto pub, a ziemię pokryto kocimi łbami. Morwany wyróżniały się na tle krajobrazu. Raziły w oczy, naruszały naturę tak ostentacyjnie, że spoglądając na nie, odnosiło się wrażenie, że miasteczko stanowi makietę, wybudowaną na potrzeby jakiegoś filmu.
— Z jakiegokolwiek miejsca byś nie spoglądał, widzisz gęsty las. — Anka weszła na środek drogi i rozejrzała się.
Wokół nie było żywej duszy. Dostrzegli kilka samochodów przy domach. Niektóre wyglądały na nowe i z pewnością nie jeździła nimi biedota. Inne sprawiały wrażenie od dawna nieużywanych. Domy, choć zaniedbane, sprawiały wrażenie solidnych i zapewne gdyby je otynkowano, mogłyby zachwycać. Większość była piętrowa, z pięknie rzeźbionymi, potężnymi gzymsami i kamiennymi figurkami wyłaniającymi się ze ścian. Dwa domy, stojące tam, gdzie kończyła się brukowana droga, a zaczynała ścieżka i las, były dwupiętrowe i przypominały zabytkowe kamieniczki. Zarówno ich wygląd, jak i położenie zapierały dech w piersiach i tylko potęgowały wrażenie, że nie są prawdziwe, że to tylko część jakiejś wielkiej makiety.
Przeszli na drugą stronę ulicy i zatrzymali się przy barze. W środku było kilka osób, głównie mężczyźni. Jeden ze stolików zawalony był butelkami po piwie. Siedzący przy nim łysy mężczyzna w okularach zauważył Marcina i szturchnął łokciem swojego towarzysza, pochylonego nad blatem młodego blondyna o wyłupiastych oczach i pokrytą trądzikiem skórą. Teraz obaj wpatrywali się w niego, jakby przyleciał z innej planety. Na ich twarzach malowało się zdumienie i zaskoczenie. Było coś jeszcze, na co Marcin natychmiast zwrócił uwagę. Obaj wyglądali na chorych. Dłoń łysego pokrywały jakieś bąble, a z jego twarzy lał się pot, jakby gość miał czterdzieści stopni gorączki. Blondyn podrygiwał za każdym razem, gdy brał wdech, a syfy na jego gębie w rzeczywistości nie były młodzieńczym trądzikiem, ale zbiorowiskiem krost, które pękały na oczach Marcina. Wydobywającą się z nich żółtawą maź młody mężczyzna ścierał rękawem brudnej koszuli.
— Jezu... — jęknął Marcin. — Co mu jest?
— Nie mam pojęcia. Ale nie gap się tak, dobrze?
— Raczej nie mam ochoty na piwo, a ty?
Anka nie skomentowała. Powoli ruszyli wzdłuż ulicy. Przed jednym z domów chuda stara kobieta podlewała trawnik. Wyglądała na zasmuconą albo zrezygnowaną, jakby właśnie otrzymała wiadomość, że jutro nigdy nie nadejdzie. Marcin podszedł do kutej z żelaza bramy i zawołał:
— Halo!
Starowinka podniosła na niego wzrok i zastygła w bezruchu. Woda z węża zalewała jej stopy. Marcin uśmiechnął się niepewnie, po czym wszedł do całkiem sporego ogrodu, w którym prócz trawy rosło kilka drzewek owocowych. Sam dom, w którym mieszkała staruszka, był żółty, utrzymany w stylu kolonialnym, otoczony długą werandą i wyposażony w przeszklone segmentowe drzwi.
— Nazywam się Marcin Lanowicz, a to jest moja żona Anna.
Ania skinęła głową, ale kobieta ani drgnęła. Jej siwe włosy były w straszliwym nieładzie, sweter, jaki na siebie narzuciła, zmechacony, a spodnie od dresu nie dość, że zaplamione, to jeszcze dziurawe.
— Wszystko w porządku? — zapytał Marcin.
— Co pan ma na myśli? — Staruszka w końcu przemówiła. — Czy ze mną wszystko w porządku? Czy z tym miasteczkiem wszystko w porządku? Czy z moim trawnikiem wszystko w porządku?
Marcin zawahał się.
— Chcieliśmy się tylko przywitać — rzekł niepewnie. — Przyjechaliśmy tu z żoną na urlop.
Staruszka parsknęła i odrzuciła ogrodowy wąż na bok. Woda zalewała teraz ścianę domu.
— Na urlop, powiada pan — zacharczała. — Zapewniam pana, że spędzicie tu więcej czasu, niż zamierzacie. To będzie cholernie długi urlop.
Ania stanęła za plecami Marcina i cichutko wyszeptała:
— Chodźmy stąd.
Machnął ręką.
— Co pani chce przez to powiedzieć? — rzucił w stronę staruszki.
Popatrzyła na niego wzrokiem otumanionej lekami mieszkanki domu wariatów.
— Dokładnie to, co powiedziałam: że wasz urlop się wydłuży. Nie macie pojęcia, gdzie trafiliście.
— Może w takim razie wyjaśni mi pani, gdzie trafiliśmy?
Znów parsknęła.
— Za kogo pan się uważa? Za kogo pan mnie uważa?
Marcin chrząknął.
— Proszę posłuchać... Nie zamierzam pani denerwować. Chcieliśmy się tylko przywitać. Nie zamierzamy z żoną pani niepokoić. Jeśli nie ma pani ochoty na krótką pogawędkę, już sobie idziemy, w porządku?
— Nie mogę wam nic powiedzieć — usłyszał w odpowiedzi. — To by mnie zabiło. Jak paru innych, którzy ostrzegali tych, co tu przyjechali.
— Co by panią zabiło?
— Nie słucha pan. Nie mogę powiedzieć. Turyści zawsze mówią to samo. Przyjechaliśmy odpocząć. Przyjechaliśmy na wakacje. Niestety, zawsze im się one wydłużają... znacznie.
Marcin miał taki mętlik w głowie, że jedynie skinął staruszce głową. Przez długą jak cholera minutę patrzyli na siebie bez słowa. Przez ten czas Marcinowi przeleciały przez głowę setki myśli. Gdy poczuł na ramieniu dłoń Ani, wzdrygnął się.
— Do zobaczenia — powiedział.
Staruszka patrzyła na nich, gdy odchodzili.
Potem, kiedy wracali leśną ścieżką do swojego domu, zastanawiał się nad słowami tej kobiety. Logika podpowiadała mu, że jest obłąkana, ale...
— Co by ją, u diabła, zabiło? — zapytał na głos, choć nie kierował słów do Ani. — Jakich pozostałych już zabiło?
— Marcin, to chora kobieta..
Niby dlaczego mieliby z Anią zostać dłużej w Morwanach? To wszystko było bez sensu, ale dręczyły go kolejne pytania. Czy ta kobieta mieszkała sama? Bez żadnej opieki?
— Sądzisz, że powinienem tam wrócić? — mruknął.
— Po co?
— Sam nie wiem. Może ta staruszka potrzebuje pomocy...
Anka pokręciła głową.
— Daj spokój. Założę się, że mieszka razem z opiekunką. Albo nawet z całą rodziną.
— Może tak, może nie.
— Bzdury jakieś wygadywała, i tyle.
Z jakiegoś powodu przejął się zachowaniem staruszki bardziej, niż to było wskazane. Znał wielu dziwaków, taki świat. Jednak ta siwa kobiecina zdawała się czymś autentycznie przestraszona. Wyczuł to. Dusiła w sobie wiedzę, z którą nie mogła się z nim podzielić? Może, podobnie jak duch jego brata, zamierzała go przed czymś ostrzec? Tylko przed czym? Przed seryjnym zabójcą, wybijającym turystów w Morwanach?
— Chcę wrócić do domu i wziąć prysznic. I przyrządzić coś do jedzenia — oznajmiła Anka, gdy mijali dom oznaczony numerem cztery. — Ty wtedy popiszesz, a potem się wspólnie zrelaksujemy w tej wielkiej wannie, co ty na to?
— Podoba mi się taki scenariusz.
Nagle mimowolnie przystanęli. Jednocześnie.
Marcin zmarszczył brwi.
— Co? — burknęła Anka. — Chyba nie zamierzasz wrócić do tej staruszki?
Wzruszył ramionami.
— Nie wiem, ale... — Urwał, nasłuchując czegoś, co najwyraźniej nie docierało do uszu jego żony.
— Co jest? — zapytała. — Usłyszałeś coś?
— Nie jestem pewien. Chyba nie. Nie wiem...
To był cichy szelest. Mógł dochodzić z lasu albo zza domu. Wiewiórka lub inne leśne stworzenie. Najnormalniejszy dźwięk pod słońcem, zwłaszcza jeśli wziąć pod uwagę ich położenie.
„Spokojnie" — pomyślał, po czym spojrzał na dom. Z niewiadomego powodu przyciągał jego uwagę. Gapił się w okna, omiatał spojrzeniem taras, wodził wzrokiem po ścianach, jakby miały nagle ożyć.
— Wiesz co, powinniśmy wracać — upierała się Anka.
Tak, powinni wracać. Zdecydowanie.
Ale...
— W porządku. Ale nie zauważyłaś czegoś?
Anka rozejrzała się dookoła.
— Czego? Nie. Niczego nie zauważyłam. A co miałam zauważyć? Dom z oblepionymi brudem oknami? Stary samochód? Drzewa? Nie, niczego takiego nie zauważyłam.
Zaczynała się niecierpliwić. Ironizowała. Zawsze ironizowała, gdy zaczynała ją dopadać złość.
— Zatrzymaliśmy się w tym samym momencie. I spojrzeliśmy na ten dom — powiedział łagodnie, zamyślony.
— I co?
— Nie wiem. Nie wydaje ci się to nienormalne?
— Nienormalne? Czysty zbieg okoliczności.
— Hm... — mruknął.
— Jestem zmęczona. Chodźmy już. Nie mam ochoty teraz niczego rozpatrywać. A tak à propos, odkąd wjechaliśmy do tego lasu, wszystko wydaje mi się nienormalne. Tak, ta chałupa też.
Marcin nadal przyglądał się domowi numer cztery.
Drzwi. To one przykuły jego uwagę, a raczej to, co było do nich przybite. Wcześniej tego nie zauważył, choć przecież powinien. To była sroka. Czarna jak węgiel martwa sroka. Przytwierdzono ją wielkim gwoździem, którego główka nadal błyszczała od krwi. Ptaszysko było wyjątkowe duże, a jego sztywne skrzydła zdawały się obejmować drzwi. Oczy były wydłubane, a dziób szeroko otwarty. Marcin aż się wzdrygnął. Kto i po co zrobił coś takiego? Czytał gdzieś, że dawniej postępowano tak, by odpędzić złe moce.
Było coś jeszcze. Coś, co sprawiło, że poczuł się gorzej. Słowa Filipa, zanim wyjechali. Mówił o sroce, przybitej do drzwi. O talizmanie. To było ostrzeżenie, które zlekceważył. A teraz na własne oczy widział tego ptaka.
Spojrzał na Ankę, która beznamiętnie pokręciła głową.
— Nasze wakacje pięknie się zaczynają — powiedziała. — Nie wiem jak ty, ale ja straciłam apetyt.
Objął ją, jednocześnie zasłaniając przed nią przykry widok.
— W takim razie najpierw weźmiemy kąpiel.
***
Wolała go nie denerwować i nic więcej nie mówić o ich pierwszym dniu w Morwanach. Był taki zadowolony, że znalazł tę ofertę i załatwił cały wyjazd. Nie chciała psuć mu już i tak nie najlepszego nastroju. Sam zdawał sobie sprawę z tego, że nie jest tak bajecznie, jak miało być. Mieszkańcy tego miejsca byli strasznie dziwaczni, sam las napawał niepokojem, i jeszcze ten martwy ptak... Miała nadzieję, że od jutra zaczną odpoczywać w pełnym tego słowa znaczeniu. I że Marcin wreszcie odzyska wenę. Martwiła się o niego. Pisanie wiele dla niego znaczyło, czyniło go człowiekiem dowartościowanym i szczęśliwym. I pozwalało im w miarę godnie żyć. Był świetnym pisarzem i wspaniałym mężem, nawet jeśli stawał się kompletnie niekontaktowy, gdy pracował. Nie przeszkadzało jej to. Uwielbiał pisać, a ona lubiła patrzeć na niego, gdy ogarniał go szał twórczy, gdy widziała, jak się spełnia.
Gdy wrócili do domu, chciał od razu wskoczyć do wanny, ale zasugerowała, aby usadowił się wygodnie w jednym z foteli w pokoju na piętrze i popisał.
— Zrobię nam naleśniki z masłem orzechowym — dodała.
— Mówiłaś, że straciłaś apetyt — rzekł niepewnie.
— W ciągu następnych pięciu minut zamierzam zapomnieć o tym cholernym ptaku na drzwiach. I zjeść naleśnika, by nabrać siły przed wieczorną kąpielą.
Uśmiechnął się. Czasami potrafiło go uszczęśliwić kilka prostych słów.
— W takim razie popiszę.
— Powodzenia, skarbie. Niedługo przyniosę ci jedzenie. Tylko tym razem nie zapomnij o nim, dobrze? Nie znoszę, kiedy...
Przerwał jej, całując ją w usta, a potem zrobił skruszoną minę.
— Zjem wszystko, co przygotujesz — obiecał.
— No, mam nadzieję. Tamtego spaghetti tak szybko ci nie wybaczę.
Lubiła się z nim przekomarzać. I cieszyła się, że mogła sobie na to pozwalać często i intensywnie. Jego reakcje zawsze ją rozbawiały, choć starała się tego nie okazywać. Była z nim szczęśliwa i, choć może to zabrzmieć banalnie, czuła, że z każdym dniem kocha go jeszcze mocniej.
Podwójne zrządzenie losu sprawiło, że się związali. Pierwszym był jej wyjazd do Pragi, drugim zagubiona rękawiczka.
Gdyby nie cała akcja z wyjazdem do stolicy Czech i zdrada, jakiej się dopuściła w młodości, z pewnością nie byłaby teraz z Marcinem. Czasami rozmyślała na ten temat. Nieraz gryzło ją to, że nie powiedziała mu o Danielu. Bała się jednak. Mógłby pomyśleć, że ma skłonności do skoków w bok. Co z tego, że była wtedy młodą dziewczyną? Wstydziła się tego, co zrobiła, nieważne ile czasu minęło.