Rezultaty wyszukiwania dla: romans
Waleczny rycerz
W trakcie lektury pięciuset z okładem stron nie opuszczało mnie zdumiewające przeświadczenie, że czytam historię wymyśloną, że człowiek taki, przepełniony cnotami wszelakimi jak William Marshall, nie miał prawa istnieć. Nawet wtedy, w czasach po stokroć bardziej rycerskich, niż jakikolwiek okres historyczny, który nastąpił potem.
Przecież to samo sedno średniowiecza, epoki opartej na mieczu i krzyżu. Czas krucjat, Ryszarda Lwie Serce i Robin Hooda, działającego „charytatywnie” współcześnie do Williama Marshalla, a o którym autorka niecnie nie wspomniała nawet słówkiem. Czas ideału, cnoty i rycerskości. Lecz nawet sam główny bohater sprawiał momentami wrażenie istoty niemalże boskiej, a przez to nie do końca rzeczywistej. Mężczyzna doskonały pod każdym względem, waleczny, zwycięski, dworny.
William Marshall. W posłowiu autorka zarzeka się, że nie miała na celu stworzenia biografii tej ikony Albionu, a jedynie opowieść, przy której przyjemnie spędziłoby się czas. W pewnym sensie się jej to udało. „Waleczny rycerz” każdą swoją stroną przypomina rasowe przygodowe czytadło, bez złych konotacji z użytym słowem. Bohater przeżywa przygody, zmaga się z problemami, walczy z ludzką zawiścią. W pewnym sensie, bo jednak opowieść dotyczy postaci historycznej, a i miejsca, w których się obraca, oraz bohaterowie drugiego planu są znane z przeszłości. Być może dałoby radę jeszcze bardziej zbeletryzować sir Williama, dodając mu fikcyjnych przygód, ale to już by nie był ten William Marshall, wzór cnót – zmieniłby się, stałby się sztuczny. Rozwijając zaś wątki, książka, i tak spora, urosłaby do mało przyswajalnych rozmiarów. Kształt więc opowieści, złożonej z ciągu krótkich epizodów, opisujących poszczególne etapy życia bohatera, wydaje się opcjonalny, czytelnik zaś ma świadomość, że śledzi żywot osoby, która żyła przed wiekami i naprawdę kochała, nienawidziła, czuła.
Kronika najmężniejszego spośród rycerzy XII- i XIII-wiecznej Anglii rozpoczyna się gdy ma zaledwie pięć lat i staje się zakładnikiem króla Stephena w bitwie o Newbury. Brzmi groźnie i nie bez powodu. Król Stephen bowiem zapowiedział, o czym dowiadujemy się z historii, co jednak autorka nam oszczędziła, że w razie nie oddania zamku przez ojca, mały William wróci do domu, wystrzelony z katapulty. Na szczęście obyło się bez tragedii, a samo zdarzenie pod Newbury Castle było jedynie złym początkiem wspaniałej kariery. Oddany władcy przez ojca, otrzymuje o wiele większe możliwości niż jego rodzeństwo. Obrasta w godności u samego źródła władzy, w nie byle jakim otoczeniu. Stopniowo z podrzędnego, młodego rycerza staje się ulubieńcem Eleonory Akwitańskiej, wychowawcą jej dzieci ze związku z Henrykiem II Plantagenetem, lordem a w decydującym momencie książki sędzią, sprawującym rządy w imieniu bawiącego poza granicami kraju kolejnego władcy. Postaci, wśród których się obraca, są nietuzinkowe. Prócz wcześniej wspomnianych, to również Henryk, zwany Młodym Królem, ale i Ryszard Lwie Serce i Jan bez Ziemi, złączeni tą samą krwią i niczym innym, toczący ze sobą ustawiczne boje. W tym kręgu ciągłych wojen, ale i knowania ludzi z królewskiego otoczenia musiał się odnaleźć William. Jak niezwykłą był postacią, że dając odpór intrygom, zdołał przetrwać, nie sprzeniewierzając się wyznawanym wartościom, a jednocześnie składając przysięgę wierności następującym po sobie władcom, z których każdy kolejny szczerze nie cierpiał swego poprzednika, po koronowaniu zaś wprowadzał na dworze nowe porządki, łącznie z nowymi ludźmi. A intryganci wytaczali przeciw rycerzowi najcięższe działa – wiemy o tym z kart historii. Niesłuszne podejrzenie o romans z królową Małgorzatą, małżonką Henryka Młodego Króla… Podejrzenie o targnięcie się na życie Ryszarda, przyszłego króla Anglii… Knucie przeciw zwierzchności, ktokolwiek by nią nie był, wysysane za każdym razem z resztą z palca…
Niezwykła postać i świetna o niej opowieść, która w pełni oddaje jak żyło się niegdyś i jakim wartościom składano hołd. Polecam szczerze.
Szeptucha
Szukacie bezpretensjonalnej, lekkiej i zabawnej lektury na te powoli kończące się wakacje? Oto ona - „Szeptucha” Katarzyny Bereniki Miszczuk, czyli słowiańskie country fantasy.
Tuż przed wakacjami stwierdziłam, że potrzebuję dobrze zaakcentować tą radosną chwilę, jakąś przyjemną, niegłupią, ale lekką lekturą. Szczęśliwie mój wybór padł na „Szeptuchę”, która zaintrygowała mnie pomysłem Polski pogańskiej, tym bardziej, że akurat byłam po lekturze Elżbiety Cherezińskiej „Koronie śniegu i krwi”. Z Katarzyną Bereniką Miszczuk dotąd literackich dróg nie skrzyżowałam, choć jej „Gwiezdny Wojownik” nadal czeka na półce gdzieś pomiędzy Nealem Stephensonem, a Danem Simmonsem – nie powiem, zacne i przyciężkawe towarzystwo. Sięgając po powieść spodziewałam się Polski nasiąkniętej słowiańskimi wierzeniami, pełnej magii i mitycznych istot. A jak było naprawdę?
„Szeptucha” to historia Gosławy Brzózki, lekarki, no prawie lekarki. Gosia skończyła studia i właśnie odebrała dyplom ze swojej uczelni, a także skierowanie na praktykę, na daleką prowincję, gdzieś, gdzie według Gosi nie dotarła jeszcze cywilizacja. Dziwnym trafem okazuje się, że zostaje skierowana do matczynej, rodzinnej miejscowości w Kielecczyźnie, do Bielin, pod skrzydła lokalnej szeptuchy. Gosia do Kielc trafia wraz ze swoją przyjaciółką Sławą, po czym udaje się na praktykę do Jarogniewy, po drodze spotyka przystojnego Mieszka, który na dobre zagości w jej życiu, ratując ją z wielu opresji, a czasem jeszcze głębiej ją w nie wpakowując. Biedna Gosława, która jest ateistką, wierzy w prawdziwą, naukową medycynę, cierpi na fobię czystości, zmuszona zostanie do zweryfikowania swojej wiedzy o otaczającym ją świecie, co zresztą będzie robiła z godnym podziwu oportunizmem i beztroską ignorancją.Cytując za główną bohaterką: „Jakimś tajemniczym sposobem ja- pragmatyczna hipochondryczka – wpadłam w sidła przygody. Nie podobało mi się to. Supełnie mi się to nie podobało, chociaż w bonuie dostałam seksownego władcę, którego kręcą koronki”. Bielińska przygoda rozpoczyna się na dobre, a na drodze głównej bohaterki staną słowiańscy bogowie, żercy, rusałki, utopce i wiele wiele innych mitycznych postaci.
Nie ma co się łudzić, „Szeptucha”, to stereotypowa powieść z typu, napisałabym, urban fantasy, ale akcja toczy się na prowincji, to może country fantasy (?), z elementami słowiańskich wierzeń i romansu. Przyznam, że zauroczył mnie motyw Polski słowiańskiej, zacnej i potężnej, gdzie nadal wierzy się w Swarożyca i Peruna. Niestety pomysł nie został wykorzystany prawie w żadnym stopniu. Autorka sprytnie wybrnęła przed koniecznością mocnego zarysowania świata przedstawiona dzięki faktowi, że Gosława tak naprawdę jest ateistką. Dzięki takiemu zabiegowi elementy zostały wrzucone do fabuły, a nie fabuła została mocno osadzona w świecie. W fabuke z resztą też nic nadzwyczajnego się nie dzieje; główna bohaterka staje się centralnym punktem, wokół którego toczą się wszystkie wydarzenia, pojawia się oczywiście zagrożenie, pomocnicy i rycerz na białym koniu. Wszystko boleśnie przewidywalne. To dlaczego mi się podobało i szczerze polecam tę książkę? Ponieważ powiela ona dobrze znane i lubiane motywy, które okraszone może prostym, ale lekkim, humorem, naprawdę daje dużo przyjemności podczas czytania. Gdybym miała porównywać „Szeptuchę” do innych książek z tego gatunku, to wspomniałabym o cyklu Patricii Briggs o Mercedes Thompson, z którą wspólny ma pomysł na wykorzystanie lokalnych wierzeń, czy o Aleksandrze Rudej i Oldze Gromyko, do których podobna jest w poczuciu humoru. Niestety zabrakło ambicji Anny Brzezińskiej, z cyklu o Wilżyńskiej Dolinie, która potrafiła solidnie zakorzenić akcję książki w lokalnym folklorze, dzięki przaśnemu językowi i barwnym charakterom ludzkim.
„Szeptucha” Katarzyny Bereniki Miszczuk, to fantastyczna, lekka lektura na letnie wieczory. Trzeba pogodzić się, że nie stworzono w niej naprawdę słowiańskiej atmosfery i że pomysł na prawdziwą polską magię został zaprzepaszczony. Pomimo tego z utęsknieniem wypatruje jesieni, na którą ma się pojawić drugi tom - „Noc Kupały”.
Do grobowej deski
Od wydarzeń z tomu drugiego minęło kilka miesięcy. Ameryka otrząsnęła się po śmierci prezydenta Williama McKinleya. Obecnie prezydenturę sprawuje Theodore Roosevelt. Po śmierci Paddy'ego Rileya, w sytuacji braku jakichkolwiek spadkobierców, Molly przejęła jego biuro i chce wreszcie zacząć pracę jako samodzielny detektyw. Kobieta zorientowała się już, że sprawy o zabójstwa są zbyt niebezpieczne dla niej jako kobiety, dlatego postanawia zająć się szukaniem zaginionych w Ameryce Anglików i Irlandczyków na prośbę ich bliskich.
I faktycznie, po zamieszczeniu w prasie ogłoszenia zgłaszają się do Molly zrozpaczeni rodzice córki, która uciekła z domu, by poślubić parobka. To zlecenie wydaje się Molly idealne, cóż szkodzi trochę popytać o dwoje ludzi, którzy niedawno przybyli do Ameryki. Szybko się okazuje, że ów parobek to bardzo niebezpieczny typ, mający powiązania z gangami. Sprawa, która zapowiadała się na łatwą i szybką w realizacji, nabiera nagle bardzo niebezpiecznych barw.
Rhys Bowen w swoich powieściach poświęca dużo miejsca kobietom i ich naprawdę trudnej sytuacji społecznej. W trzeciej części przygód Molly mamy okazję zaobserwować środowisko kobiet pracujących w dużych szwalniach. Wbrew pozorom jest to ciężka i żmudna praca, głównie przez panujące tam przenikliwe zimno i znikome oświetlenie. Pracujące tam kobiety traktuje się jak niewolnice, z byle powodu potrąca im się z pensji, która i tak jest licha. Stopniowo budząca się świadomość i powstające związki zawodowe są szansą dla tych kobiet, które dotąd nie miały w nikim wsparcia. Druga prowadzona przez bohaterkę sprawa jest bezpośrednio związana ze szwalniami, dlatego Molly na własnej skórze ma okazję się przekonać, jak wygląda praca oraz co potrafi zrobić pracodawca, aby zmusić strajkujące kobiety do powrotu do pracy.
Mocniej niż w poprzednich dwóch tomach został tu zarysowany wątek romansowy. Ponieważ Molly ma bardzo trudny charakter i do potulnych nie należy, non stop ląduje w areszcie, co naraża ją na spotkania z kapitanem Sullivanem. Okazało się, ku zaskoczeniu Molly i czytelnika, że sympatyczny policjant ma już narzeczoną, o czym nawet nie napomknął Molly. Zraniona bohaterka próbuje zapomnieć o kapitanie, ale nie jest to takie proste, bo serce nie sługa. Czy poznany podczas strajku sympatyczny fotograf Jacob uleczy złamane serce kobiety? To się okaże.
Ponieważ Nowy Jork początków wieku jest istnym tyglem narodowościowym, dzięki wprowadzeniu postaci Jacoba mamy szansę przyjrzeć się zwyczajom żydowskich imigrantów, co także jest bardzo ciekawe.
Klimatu swojskości nadają powieści znani już czytelnikowi bohaterowie tacy jak Seamus i jego dwójka dzieci, czy wierne przyjaciółki Molly, Sid i Gus. To miłe, że bohaterowie, do których się już przyzwyczailiśmy, nie znikają nagle bez powodu.
Trzecia część cyklu trzyma poziom. Pełno tu zabawnych sytuacji i dialogów, ale też poważnych nieporozumień, które gdyby nie wsparcie przyjaciół, mogłyby poważnie Molly zaszkodzić. Bohaterka coraz lepiej poznaje miasto, ale jeszcze wiele przed nią, a zarazem przed czytelnikiem.
Polecam miłośnikom powieści kryminalnych z szerokim tłem obyczajowo-kulturowym. To prawdziwa gratka dla miłośników retro.
Miłość alchemika
„Ludzie wciąż szukają magii, chociaż prawdziwe cuda można odnaleźć w świecie samej natury (...)"*
Miłość jest uczuciem, którego nie da się zaszufladkować. Ile jest osób na świecie, tyle odmian miłości. Każdy kocha inaczej, jest miłość spokojna, wybuchowa, namiętna... Jest też miłość wywołująca obsesję - sprawiająca, że ktoś myśli, iż należysz tylko do niego i jest zdesperowany, by sprawić, że będziesz z nim wiecznie. Bez szansy na normalne życie, które ci odebrano, bez możliwości poznawania świata i podejmowania samodzielnych decyzji...
Jest rok 1349, czternastoletnia Seraphina Ames udaje się na swój pierwszy bal. Na miejscu poznaje Cyrusa, chłopak jest synem alchemika i bardzo jej się podoba. Gdy wychodzą porozmawiać, zostają zaatakowani przez rabusiów, a nastolatka śmiertelnie raniona. Zakochany chłopak nie pozwala jej jednak odejść, zmusza dziewczynę, by wypiła eliksir dający nieśmiertelność. Od tej pory może ona przejąć każde ciało, jakie chce za pomocą pocałunku. Ceną tego jest jednak pozostawienie bliskich i wieczne życie u boku Cyrusa, który z biegiem lat się zmienia. Sześćset lat później Seraphina postanawia z tym skończyć i gdy już ma wykonać ostateczny krok, coś jej w tym przeszkadza. Jakie będą konsekwencje jej następnych działań?
„Miłość alchemika" zaintrygowała mnie po tym, jak przeczytałam notę wydawcy. I choć ostatnio książki z gatunku paranormal romance niczym mnie nie zaskakiwały, a nawet prawdę mówiąc rozczarowywały, postanowiłam dać jej szansę. Wydawało mi się, że może to być powieść, która może nie tyle zachwyci, co na pewno zaciekawi i sprawi, że mile spędzę z nią czas.
No cóż, w jakimś stopniu się nie pomyliłam. Książka początkowo wciąga i intryguje. Autorka zaczęła ją bardzo ciekawie, ale z biegiem czasu robiło się coraz gorzej i w ostatecznym rozrachunku powieść nie była taka, jak oczekiwałam. Najgorsze jest to, że jest ona zapchana wątkami pobocznymi, a tego głównego praktycznie nie było. Jeśli już coś się działo związanego z tematem, trwało to zaledwie chwilę, było napisane byle jak i nawet nie miałam czasu, by wczuć się w zaistniałą sytuację. Odnoszę wrażenie, że autorka stworzyła historię na szybko i przez to jest ona tak niedopracowana. Zabrakło najważniejszych elementów, czyli akcji, nutki zaskoczenia i tego czegoś, co sprawia, że mimo powielanego tematu, treść utworu miałaby to „coś". Skoro to romans paranormalny nie wypada mi nie wspomnieć o wątku miłosnym, którego tak naprawdę w sumie nie ma, parę wzmianek, ze dwa pocałunki i koniec. A ja się grzecznie zapytam, gdzie emocje? Zabrakło mi tego, a w tym gatunku to one są przecież najważniejsze.
Jestem bardzo rozczarowana tym, jak autorka po macoszemu potraktowała postacie. Są niedopracowane i nijakie, nie wywołały we mnie żadnych głębszych emocji, a i o tych słabszych trudno w tym wypadku mówić. Seraphina, jak na tyle lat istnienia, jest bezosobowa i naiwna, brak w niej jakichś głębszych przemyśleń, własnego zdania. Ja rozumiem, że była zdominowana przez swojego partnera, ale bez przesady. No właśnie, Cyrus, niby taki straszny i potężny, wszyscy się go bali. No a we mnie to on nawet takiego tyci dreszczyku strachu nie wywołał. Och, jak ja się nim rozczarowałam. No i Noah, który jest oczywiście idealny, zbyt idealny jak na mój gust. Przecież ideałów nie ma, a tu proszę, mamy jednego, jak się patrzy. Nie przekonał mnie on do siebie.
To nie jest tak, że książka mi się w ogóle nie podobała. Czytało się ją szybko i, mimo wszystkich tych niedociągnięć, przyjemnie. No fakt, nie wzbudziła nie wiadomo jakich emocji, ale coś tam drgało w trakcie śledzenia tekstu. Było... całkiem znośnie, ale czuję niedosyt. Nie udało mi się wczuć w historię tak, jak bym sobie tego życzyła. Nie zżyłam się też z bohaterami, bo nie miałam ku temu sposobności. Nawet nie wiem za bardzo, co o nich myśleć i czy to, co napisałam o nich powyżej się zmieni. Autorka miała ciekawy pomysł, ale niestety nie wykorzystała go w należyty sposób.
„Miłość alchemika" to powieść, która niczym nie zaskoczy, a bardziej wymagającego czytelnika może nawet troszkę wynudzić. Ma swoje plusy i minusy, z czego tych drugich jest, niestety, więcej. To, że książkę czyta się szybko, nie wystarczy. Jest to pierwsza część trylogii „Wcieleni", ale nie jestem pewna czy sięgnę po kontynuację.
*str. 12
Łza
„Miłość. To, co sprawia, że warto żyć. To, co przybywa, by ponieść nas tam, dokąd musimy się udać."*
Tragedia, która spotkała cię jakiś czas temu nie była przypadkiem czy też nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności. To co się wtedy zdarzyło było starannie zaplanowanym planem, miałaś zginąć. Ale ktoś chciał inaczej, chciał, żebyś przeżyła bez względu na to, ile przyjdzie ci za to zapłacić. Kto to jest i jaka będzie cena za twoje życie? Już niedługo się przekonasz, tymczasem przyszykuj się na zmiany, które nadchodzą wielkimi krokami.
Nastoletnia Eureka Boudreaux po tragicznej śmierci swojej matki traci sens życia, zamyka się w sobie, tylko Brooks i Cat - dwójka przyjaciół - są w stanie do niej dotrzeć. Wspierają ją i bez względu na wszystko trwają przy niej. Dziewczyna musiała przeprowadzić się do domu ojca i jego nowej rodziny. Mimo że kocha młodsze przyrodnie rodzeństwo, cały czas otacza się murem i jest nieprzystępna. Macocha co rusz wysyła ją do różnych psychologów, ale żaden nie jest w stanie jej pomóc. Gdy Eureka pewnego dnia wraca z jednej wizyty, spotyka Andera, tajemniczego chłopaka, który wywołuje w niej masę przeróżnych emocji. Od tej pory w jej życiu zaczynają dziać się dziwne i niewytłumaczalne rzeczy, a Ander pojawia się wszędzie, gdzie jest ona. Kim jest ten chłopak i czemu nastolatce wydaje się, że go zna?
Lauren Kate na polskim rynku zadebiutowała serią „Upadli", szybko stała się ona bardzo popularna i na długo po premierze nadal często się o niej mówi. Jakiś czas temu ukazał się pierwszy tom innego cyklu tej autorki. „Łza" zapowiada się bardzo ciekawie, ale czy rzeczywiście tak jest?
Amerykańska powieściopisarka bez wątpienia miała ciekawy pomysł na fabułę. Osobiście jeszcze z takim tematem się nie spotkałam i z zaciekawieniem zabierałam się za czytanie tej książki. Już samym Prologiem budzi zainteresowanie i pewność, że może to być coś innego i nowego w tym gatunku. W fabułę współczesnej historii zostały wplecione wątki ze starożytnej mitologii i zostało to zrobione naprawdę bardzo dobrze. Poznałam w nich historię Tragarzy Ziarna i tego, co działo się w czasie wypadku, w którym brała udział Eureka. W dalszej części wraz z bohaterką poznawałam mit o starożytnym mieście oraz zawartość „Księgi miłości", co - przyznać muszę - było bardzo dobrym posunięciem ze strony autorki. Wszystko ze sobą współgra i łączy w spójną całość, a przy tym tworzy opowieść magiczną, pełną tajemnic i sekretów.
I o ile pod tym względem powieści nie można niczego zarzucić, to ma ona jednak pewne minusy. Styl, którym posługuje się Lauren Kate, nie do końca do mnie przemawia, wydaje mi się kreowany na siłę tak, aby był typowo młodzieżowy. Do tego akcja, która toczy się wolno prawie do samego końca. Dopiero jakieś siedemdziesiąt stron przed zakończeniem nabiera tempa i momentami nawet zaskakuje. Co prawda wolno płynąca akcja nie odbierała przyjemności z czytania, ale bywały momenty kiedy najzwyczajniej w świecie się nudziłam i wyczekiwałam momentów, gdy zacznie się coś dziać.
Z żalem muszę napisać, że postacie wykreowane przez Lauren Kate też zbytnio nie przypadły mi do gustu. Są za mało wyraziste i takie niedopracowane. Eureka to dziewczyna, która sporo przeszła i ma prawo cierpieć oraz odsunąć się od otoczenia. Oczywiste jest, że musi przeżyć żałobę na swój sposób. Jednak jej niezdecydowanie strasznie mnie drażniło. Z kolei o Anderze wiem tylko tyle, że jest Tragarzem szaleńczo zakochanym w głównej bohaterce. Reszta bohaterów to też tylko kilka wzmianek, aby wiedzieć kim są i czemu się pojawiają. Może to tylko w tej części tak jest i w kolejnych będzie mi dane poznać ich lepiej, chociażby tych najważniejszych. Miło by było, bo nie twierdzę, że w tym aspekcie autorka poległa, ale zdecydowanie mogła nad tym bardziej popracować.
To tylko i w sumie aż romans paranormalny z wątkami mitologicznymi, który traktuje o przeznaczeniu i wielkiej miłości, która była pisana głównej bohaterce i Anderowi już od dawna. Książka jako całokształt jest dobra, historia mimo tych kilku niedociągnięć wciąga i sprawia, że chce się poznać jej koniec. Może nie zżyłam się z bohaterami, ale z ciekawością śledziłam ich losy i obserwowałam to, co robili. Szczerze mówiąc, pisząc mam problem z określeniem, co do końca o niej myślę. Z jednej strony czułam swego rodzaju zafascynowanie tematem, a z drugiej strony czytanie strasznie mi się dłużyło i gdy je przerywałam, nie czułam potrzeby jak najszybszego powrotu do wykreowanego przez autorkę świata. Skłamałabym jednak, gdybym napisała, że całkiem mi się on nie podobał. Wizja świata i tego, co się z nim stanie jest intrygująca i chociażby dlatego sięgnę po kontynuację. Zakończenie „Łzy" jest obiecujące i mam cichą nadzieję, że drugi tom będzie lepszy od tego.
„Łza" to swego rodzaju wprowadzenie do cyklu, który może być bardzo ciekawy, jeśli tylko Lauren Kate popracuje nad mankamentami pojawiającymi się w tym tomie. Z całą pewnością mogę jednak stwierdzić, że fanom jej twórczości przypadnie ta książka do gustu, tak samo będzie z wielbicielami mitologii, ponieważ jest jej tu dużo i została ciekawie przedstawiona.
**str. 231
Angelfall. Penryn i świat Po
Dokładnie rok temu przeczytałam pierwszą część serii Susan Ee pt. "Angelfall. Opowieść Penryn o końcu świata". Wizja świata, który zaatakowały i zniszczyły anioły, istoty, które od zawsze ludzie uważali za swych stróżów i opiekunów, w wydaniu Susan Ee okazała się straszna i brutalna. Anioły obróciły się przeciwko ludziom i swojej misji, nadanej im przez Boga. Teraz dążą do realizacji własnych planów, kosztem życia tysięcy ludzi, którzy są dla nich tylko "małpami" i mięsem armatnim.
Główna bohaterka, 17-letnia Penryn, od samego początku nie dała się nie lubić. Krytyczna, myśląca i odważna wyruszyła w długą podróż, by odnaleźć i uratować młodszą siostrę, Paige. Przy okazji, zdając sobie sprawę, że jako człowiek w starciu z aniołami, szanse ma małe, wzięła za zakładnika rannego anioła. Ta dziwaczna para przemierzała zniszczone miasto, walcząc nie tylko z anielskimi bojówkami, ale i zdesperowanymi i głodnymi ludźmi. Z czasem między córą człowieczą a dumnym aniołem zawiązała się nić sympatii i porozumienia. Pierwsza część przygód Penryn od razu mnie zauroczyła i od tamtej pory niecierpliwie czekałam na drugi tom. Przeczytałam go wczoraj i znowu jestem w punkcie wyjścia. Historia była bowiem super, a na trzeci tom trzeba jeszcze trochę poczekać. Niestety.
Część druga zaczyna się właściwie tam, gdzie zakończyła się pierwsza. Penryn razem z ruchem oporu uwolniła Paige, a sama cudem wróciła do przytomności po ukłuciu szarańczaka. Raffe po tym, jak podstępem przyszyto mu skrzydła Beliala, zniknął, myśląc, że Penryn nie żyje. W posiadanie jego anielskiego miecza weszła Penryn, o której teraz wszyscy mówią, że jest pomiotem szatana. Jakby tego było mało, dawna Paige, już nie jest tym, kim była kiedyś. Poddana okrutnemu zabiegowi w Gnieździe, bardziej przypomina dziecko Frankensteina, niż ludzką dziewczynkę. W dodatku jej głód narasta...
Niedługo potem w wyniku nieporozumień wśród uchodźców, Paige znika, więc Penryn znowu wyrusza na jej poszukiwania. Drogi jej i Raffego niechybnie znowu się skrzyżują i ludzka dziewczyna i anioł znowu będą walczyć ramię w ramię.
Podobnie jak w części pierwszej, początkowe rozdziały nie obfitują w zbyt wiele wydarzeń. Z czasem jednak akcja zagęszcza się. Bardzo ciekawym zabiegiem było nadanie anielskiemu mieczowi okruchów ludzkiej świadomości, dzięki czemu czytelnik, a i Penryn także, mogli się dowiedzieć, co w trakcie pierwszej podróży anioł myślał o dziewczynie i jak w ogóle ją postrzegał. Pozwoliło to także zgłębić psychikę Raffego, który był bardziej ludzki, niż sam myślał, że jest. Autorka odsłoniła także nieco z zamiarów archanioła Uriela, którego marzeniem, co nietrudno było przewidzieć, okazało się rozpętanie na Ziemi ponownej Apokalipsy.
Mniej więcej od połowy książki akcja zaczyna przyśpieszać i jest coraz ciekawiej. Penryn jako narratorka ponownie daje się poznać jako osoba dojrzała i zaradna. Nie jest typową płaksą, ani jakimś nastoletnim cielęciem, które to tylko wzdycha. I za to należy się autorce wielki plus. Prawda, że czasem bohaterka zaczyna darzyć anioła czymś więcej niż tylko sympatią, ale wątek romansowy jest tu opisany bardzo oszczędnie i w sumie autorka nie daje czytelnikowi zbyt wielu nadziei na happy end. Tych dwoje zbyt wiele dzieli, z czego sami zdają sobie doskonale sprawę.
Dialogi znowu są dowcipne i błyskotliwe, a rozwiązania fabularne zaskakujące i bardzo przyjemne w odbiorze. W piękny i bardzo wzruszający sposób opisała autorka siostrzaną miłość Penryn do okrutnie okaleczonej Paige. Można powiedzieć, że cała podróż i zgłębienie tajemnic Gniazda, pozwoliły Penryn nie tylko zrozumieć przez co przeszła jej młodsza siostra, ale też pokochać ją głębiej mimo, a może właśnie za cierpienia, których doznała. Aż chciałoby się od razu sięgnąć po tom 3, który mam nadzieję będzie finałowy.
"Angelfall" to, w moim odczuciu, jedna z lepszych pozycji o tematyce anielskiej. Dlatego polecam wszystkim miłośnikom tego gatunku, bo naprawdę warto!
Wybrałam ciebie
„- Za bycie wampirem płacisz wysoką cenę (...) Wszystko wokół zmienia się i umiera. Nawet to miasto się zmieni, i wszystko co było bliskie twojemu sercu, odejdzie do historii. Wszystko umrze, a ty będziesz nadal żyć. To trudniejsze, niż myślisz."*
Jedna chwila, która zmieniła całe twoje życie. Na lepsze czy też na gorsze, oceń sama. Pewnego dnia poznajesz kogoś, kto jest inny od wszystkich otaczających cię ludzi. Emanuje on czymś potężnym, czymś czego nie możesz określić. Każda spędzona z nim chwila odsuwa cię od świata i osób, które znasz oraz upewnia w przekonaniu, że nie dasz rady bez niego żyć. Uważaj, bo tajemnice, które przed tobą ukrywa, mogą cię przerosnąć.
Alice to nastolatka, która wiedzie całkiem zwyczajne życie, które kręci się wokół szkoły, domu i wieczornych wypadów z przyjaciółką. Jane wpadła właśnie na kolejny świetny pomysł - dziewczyny miały wejść do nocnego klubu dzięki fałszywym dowodom. Nastolatka nie pomyślała jednak, że coś może nie wyjść. Gdy nie zostały wpuszczone do kolejnego już miejsca, Alice udało się ją przekonać, by wróciły do domu. W czasie powrotnej drogi zaczęli ich śledzić mężczyźni z niezbyt miłym zamiarami. Kto wie, co by się stało, gdyby nagle nie pojawił się Jack, który uratował dziewczyny i w tym samym momencie całkowicie zmienił bieg życia Alice. Kim jest ten tajemniczy mężczyzna? Czego on i jego rodzina chcą od Alice?
Powieść okrzyknięto fenomenem wydawniczym zanim została wydana w wersji papierowej - sprzedano milion e-booków. Wydawcy walczyli o prawa do wydanie tej, podobno, fenomenalnej książki. Przyznaję, że właśnie te informacje przekonały mnie do sięgnięcia po „Wybrałam ciebie", a nie opis, który rzecz jasna również przeczytałam, ani okładka - tylko właśnie to. I teraz tego żałuję, bo z doświadczenia powinnam wiedzieć, że teksty tego typu nie wróżą dobrze książkom. Powieść przeczytałam, zwymyślałam samą siebie, a teraz napiszę, co mi się nie podobało. A niestety było tego dużo.
Zastanawiam się, od czego by tu zacząć i chyba jako pierwsze wytknę przewidywalność fabuły. Nawet w najmniejszych momentach nie zostałam niczym zaskoczona. Wszystkie wydarzenia były łatwe do odgadnięcia, tak samo jak i ich przebieg. Kolejna rzecz, która mnie strasznie drażniła, to teksty jak ze „Zmierzchu" Stephenie Meyer. On piękny i tajemniczy, ciągnie go do niej, ale nie, nie może, bo zrobi jej krzywdę. Z kolei ona prawie, że samotna, cicha i zakompleksiona. Widzicie podobieństwo? Właśnie. Ratunkiem dla powieści miał być Peter, brat Jacka, ale trójkąt, jaki się utworzył był prawdę mówiąc dziwny. Nie mogłam tego rozgryźć i nie wiedziałam, jak go odebrać.
Co się tyczy bohaterów - są płytcy i tacy bezosobowi. Niedopracowani i stworzeni byle jak, tak aby byli. Byli tak sztuczni, że szczerze mówiąc, nie dało się o nich wyrobić jakiegoś zdania. W końcu sama nie wiem, czy kogoś lubię, czy też nie. Alice nie miała żadnych zainteresowań, jej rozmyślenia wołały pomstę do nieba, a relacje z otaczającymi ją osobami były istną kpiną. No bo jak można nazwać przyjaciółką osobę, która pojawiła się raptem na kilku stronach na początku, potem gdzieś tam jakaś wzmianka była o niej i... to koniec. To, można by rzec, uzależnienie Jackiem było strasznie irytujące, Jack to, Jack tamto... Jak można tak być zależnym od jednej osoby i sprowadzić wszystko do niej. To jest straszne.
Jedyne co mi się podobało w tej historii to wizja wampirów, jaką prezentuje autorka. Nie są może mroczni i niebezpieczni, ale przypadło mi do gustu to, jak stworzyła te istoty. Ich moce, umiejętności oraz to, jak ich ciało reaguje na dotyk innych osób i jak one odbierają dotyk wampira. Zaintrygowały mnie też więzy krwi oraz przyciąganie potencjalnych partnerów, właśnie poprzez krew. Szkoda, że Hocking potraktowała to tak po macoszemu i nie opisała tego bardziej szczegółowo.
Książka ta nie wywołała we mnie żadnych głębszych emocji, nie przewracałam nerwowo i z ciekawością stron. Zabrakło mi akcji, nieprzewidywalności i ciekawych dialogów. Wszystko to sprawiło, że ani przez chwilę nie mogłam wczuć się w czytaną powieść. Wprawdzie nie sprawdzałam nieustannie, ile zostało mi do końca, ale i nie czułam potrzeby, aby jak najszybciej ją skończyć. Czytałam byle mieć ją już za sobą. Szkoda, bo liczyłam na coś naprawdę wartego uwagi. Tak naprawdę nie rozumiem jej fenomenu.
Cała opowieść wydaje się płytka i niedopracowana. Hocking miała być może pomysł, ale jej nie wyszło. Jak dla mnie jest to historia, którą mimo wszystkich mankamentów się czyta, ale jeszcze szybciej się o niej zapomina. Niestety, ale powieści „Wybrałam ciebie" mówię nie. Poważnie też zastanowię się nad kontynuacją, jeśli takowa powstanie.
*str. 222
Prawo panny Murphy
Rudowłosa i wygadana Irlandka Molly Murphy zaskarbiła sobie moją sympatię w trakcie lektury piątej części jej przygód zatytułowanej O mój ukochany! Kreacja głównej bohaterki oraz umiejętnie zarysowane tło obyczajowe przedstawiające Amerykę z początku XX wieku zaintrygowały mnie na tyle, że zdecydowałam się sięgnąć po inne powieści z tego cyklu. Chciałam dokładnie poznać początki Molly na nowym kontynencie.
Gdyby nie przypadek, Molly nie pomyślałaby nawet o podróży do Ameryki. Z domu uciekła w przekonaniu, że zabiła nagabującego ją panicza. Czy faktycznie go zabiła, tego nie wiemy. Ona jednak tak myśli. Totalny zbieg okoliczności powoduje, że wsiada na statek płynący do Nowego Świata. Pod pokładem płyną imigranci, a Molly, mając pod opieką dwójkę dzieci, razem z nimi. Trudno powiedzieć, dlaczego kłopoty tak lgną do Molly. Tuż przed zejściem na ląd, okazuje się, że zginął człowiek. Policja rozpoczyna śledztwo, a Molly, która płynęła pod fałszywym nazwiskiem, jest jedną z głównych podejrzanych. I tak w skrócie rozpoczyna się jej nowe życie w Ameryce.
Książkę czyta się bardzo szybko i myślę, że duża w tym zasługa autorki, która posiada lekkie pióro. Nie nuży, równoważy dialogi z opisami, przeplatając je z rozważaniami głównej bohaterki.
Rozdziały opisujące podróż statkiem należą do ciekawszych. Warunki, w jakich płynęli ci ludzie były, delikatnie mówiąc fatalne. Jednocześnie to niesamowite, że tak wielu ludzi, głównie pod wpływem kryzysu gospodarczego w Irlandii, decydowało się na podróż, licząc że w Ameryce rozpoczną nowe, bardziej godziwe życie. Rozdźwięk pomiędzy życiem pasażerów na górnym pokładzie, a tym, jak jest na dole, jest naprawdę ogromny.
Na przykładzie Molly widzimy, że mimo zawartych pewnych znajomości, samotnej kobiecie trudno się na nowo urządzić i ustabilizować. Molly bowiem nie chce harować na targu rybnym, ani być damą do towarzystwa. Chciałaby mieć zajęcie, które da jej utrzymanie, ale przede wszystkim satysfakcję i poczucie, że się rozwija. Dziś może się wydawać, że główna bohaterka wcale nie oczekuje od życia tak wiele, ale u początków XX wieku, to było naprawdę sporo. Dlatego gdy wymyśla sobie, że zostanie prywatnym detektywem, nikt nie traktuje jej serio. Nie dość, że to zajęcie niebezpieczne, to raczej dla mężczyzn. Co z tego może wyniknąć? Oj, same kłopoty.
Wątek kryminalny w części pierwszej jest zarysowany dość delikatnie, a jednak na tylko mocno, by już postawić Molly w sytuacji zagrożenia życia. Dziewczyna nie boi się zadawać trudnych pytań, a przez to nietrudno narobić sobie wrogów, zwłaszcza, gdy w grę zamieszani są wpływowi ludzie. Mamy tu też wątek romansowy, który mocno łączy się z aspektem komicznym powieści, ponieważ wybranek Molly to kapitan policji, któremu bohaterka wciąż wchodzi w paradę.
Nie będzie tu szalonych pościgów, ani strzelanin, to nie ten czas. Ale sama tajemniczość sprawy i bogactwo szczegółów obyczajowych mają pewien urok, typowy dla tamtych czasów. Spotkałam się z określeniem retro w stosunku do cyklu o Molly Murphy i faktycznie jest to trafne. Z przyjemnością, ale i dużą nostalgią czyta się o świecie, który już minął, o jego mentalności i zwyczajach, o początkach imigrantów w Ameryce. O wierze w wielki sukces, ale i o groźbie porażki. To właśnie ta staromodność fabuły jest jej największym atutem.
Jeśli ktoś lubi takie historie, trochę z lamusa, trącające myszką, to polecam powieść Prawo panny Murphy. Mnie ta książka oczarowała i już zabieram się za drugi tom cyklu.
Bye Now
„Bye Now” to manga naszej rodzimej produkcji. Jej autorkami są Marta i Urszula Ostrowskie, pracujące pod pseudonimem Maous. Jest to zabawna przygodowa historia z odrobiną fantastyki. Głównymi bohaterkami serii są trzy młode dziewczyny: Linda, May oraz Des. Będąc absolwentkami prestiżowej Akademii ... Złodziejskiej tworzą całkiem niezwykły, żeński gang, kradnąc na zlecenie i dla przyjemności.
Warto wspomnieć, iż różne charaktery i zdolności dziewcząt tworzą istną wybuchową mieszankę. Linda wydaje się być „mózgiem” całego gangu, Des to osoba mająca bzika na punkcie swojego wyglądu, szczególnie z powodu metalowych implantów zastępujących ... biust, zaś May posiada oryginalne poczucie humoru.
Nasza wspólna przygoda rozpoczyna się w momencie, kiedy samochód trójki złodziejek psuje się na środku pustyni. Z kłopotliwej sytuacji dziewczęta ratuje mechanik Romero, który znienacka zjawia się ze swoim wozem holowniczym. Jednak one wykorzystując naiwność chłopaka kradną mu z warsztatu nowoczesny tir-poduszkowiec „Wave Flower”. Przypadkowo w jednym z barów spotykają słynnego najszybszego rewolwerowca Seta Sero, z którym zawierając umowę i wyruszają w poszukiwaniu legendarnego skarbu. Jak nietrudno się domyślić ich wspólna wyprawa pełna będzie komicznych sytuacji i być może małego romansu?
„Bye Now” jako polska manga na tle japońskich i koreańskich komiksów wypadła wcale nie najgorzej. Autorki serwują nam ciekawie rozpoczynająca się historię (zobaczymy jak fabuła ułoży się w kolejnych epizodach, gdyż pisząc tą recenzję jestem po lekturze pierwszego tomu). Nie zabrakło w niej humoru słownego jak i sytuacyjnego oraz pobocznych wątków (np. epizod o tragicznym wypadku Des, w którym straciła swoje piersi i została zakwalifikowana w Akademii jako cyborg).
Kreska w „Bye Now” nie stoi na tak wysokim poziomie jak fabuła. Jest mało szczegółowa oraz czasami „kanciasta”. Ładnie prezentują się jedynie kadrowe, cieniowane rysunki (np. ten rozpoczynający komiks).
Podsumowując „Bye Now” to komiks tworzony przez kobiety, o kobietach i skierowany głównie do młodszych przedstawicielek płci pięknej. Humorystyczna fabuła rozbawi zapewne niejedną osobę. Mam nadzieje że z tomu na tom seria będzie coraz to lepsza.
Wojny duszków
Sięgając po „Wojny Duszków” myślałem iż mam do czynienia z kolejną powieścią podobną do przygód młodego czarodzieja Harry’ego. Kampania reklamowa książki, hasła reklamowe oraz opis z okładki utwierdzały moje przekonanie. Pod wieloma względami jednak się myliłem. Ale przejdźmy do rzeczy. O czym mianowicie jest owa książka ??
Kraina Duszków to świat magów i demonów, w którym pełno jest intryg i nieustannych wojen pomiędzy dobrem i złem. Nad obydwiema stronami pieczę sprawuję Purpurowy Cesarz. Jego pierworodny syn, młody awanturnik i obrońca zwierząt, Pyrgus Malvae wpada w kłopoty, narażając się największym magnatom ciemnej strony magii oraz największemu z demonów – Belethowi. Ojciec, chcąc ukryć go aż do zakończenia konfliktu, postanawia wysłać go portalem do równoległego świata.
Tymczasem w świecie szarej rzeczywistości, Henry, nastolatek i zapalony modelarz, który nigdy w życiu nie miał problemów nawet w szkole, dowiaduje się o romansie swojej matki z ... sekretarką ojca. Odkrycie, iż matka jest lesbijką jest dla niego bolesne. Chłopak popada w melancholię, a ucieczkę od przygnębiającej rzeczywistości odnajduje pracując u starego paranoika - pana Fogarty. Tam w ogrodzie splatają się ścieżki obydwóch młodzieńców, gdyż Pyrgus w wyniku uszkodzenia portalu przenosi się w inne, niż wcześniej zamierzone miejsce, a na dodatek zostaje zamieniony w małego, skrzydlatego duszka.
"Wojny Duszków" to pierwszy tom powieści, pełnej przygód i magii, która jest skierowana głównie do młodzieży. Książki nie poleciłbym jednak młodszym czytelnikom, ponieważ autor porusza w niej wiele kontrowersyjnych spraw, których mogą nie zrozumieć (np. związki homoseksualne), jak i nie oszczędza drastycznych opisów (np. topienie kociaków we wrzącej masie czy torturowanie przez zanurzenie w gorącej siarce). Podobnych przykładów można w opowieści znaleźć wiele. Inne zastrzeżenie można mieć do polskiego tłumaczenia tytułu książki. „Wojny Duszków” to w oryginale „Faerie Wars”. Angielskiemu wyrażeniu faerie bliżej jednak jest do elfów niż do duszków, często przedstawianych jako małe, opiekuńcze wróżki ze skrzydełkami. Dlatego dość dziwnie brzmi określenie mrocznych i dość nieprzyjemnych magów jako Duszki Nocy, choć zapewne Wojny Elfów za bardzo by się kojarzyły z prozą Tolkiena, a Wojny Wróżek brzmią dość dziwnie.
Przejdę jednak do dobrych stron książki. Pierwsze co się rzuca w oczy to ładne wydanie, o które postarało się wydawnictwo Rebis. Twarda oprawa oraz gruby papier wpływają znacznie na estetykę i przyjemność czytania. Jeśli chodzi zaś o fabułę to jest ona typowa dla powieści przygodowo-fantastycznej. Pełna jest zaskakujących zwrotów akcji, trzymających w napięciu wydarzeń. Światy baśniowe i realne zostały umiejętnie ze sobą powiązane, a ich wątki się splatają i uzupełniają. W krainie Duszków siostra Pyrgusa – Holly Blue odkrywa spisek Duszków Nocy przeciw Cesarzowi, zaś w międzyczasie Henry i książę próbują znaleźć drogę powrotną do świata magii. W opowieści nie zabrakło wszelkiego rodzaju postaci władających magią: magów, kapłanów, demonów czy czarnoksiężników. Innym plusem jest to, iż książka została napisana dość prostym i lekkim językiem, choć brak jest rozbudowanych dialogów i szczegółowych opisów.
Podsumowując „Wojny Duszków” to bardzo dobra powieść, przeznaczona raczej dla starszej młodzieży z powodu poruszanych tematów i licznych okrutnych i pełnych krwi obrazów. Wciągająca fabuła sprawia, iż ciężko jest oderwać się od niej nawet na czas obiadu (wiem to po sobie). Bardzo miłym faktem jest również to, iż ukazał się drugi tom, pt. „Purpurowy cesarz”.