marzec 29, 2024

sobota, 17 czerwiec 2017 20:35

"Miasto schodów" już w sprzedaży!

By 
Oceń ten artykuł
(0 głosów)

„Robert Jackson Bennett zasługuje na szeroką publiczność. Tą książką sobie na nią zapracuje. Historią, która wciąga, kapitalną konstrukcją świata oraz, mój Boże, Sigrudem. Pokochacie Sigruda.”

– Brent Weeks, autor Drogi Cienia, bestselleru z listy New York Timesa

Klimatyczna, pełna intryg powieść – o martwych bogach, ukrytej historii i tajemniczym mieście o wielu obliczach – autorstwa jednego z najbardziej uznanych młodych pisarzy science fiction.

 

Miasto Bułyków dysponowało niegdyś siłami bogów, by podbijać świat, zniewalać i brutalnie rozprawiać się z milionami ludzi – aż jego boscy opiekunowie zostali zabici. Bułyków to obecnie po prostu kolejna kolonialna placówka nowej geopolitycznej potęgi, niemniej jego surrealistyczny krajobraz trwa jako niepokojące świadectwo swojej dawnej świetności.

W owo zrujnowane miejsce przybywa Shara Thivani. Oficjalnie, ta skromna, młoda kobieta jest kolejnym młodszym dyplomatą, wysłanym przez ciemiężców Bułykowa. Nieoficjalnie, to jeden z najznakomitszych szpiegów swego kraju, wysłany w celu złapania mordercy. Lecz gdy Shara podąża jego tropem, zaczyna podejrzewać, że istoty, które rządziły tym strasznym miejscem, mogą nie być tak martwe, jakby się mogło wydawać – oraz że okrutne rządy Bułykowa niekoniecznie dobiegły już końca.

„Surrealistyczny, zapadający w pamięć krajobraz miasta... Czytelnicy poszukujący naprawdę oryginalnego świata fantasy powinni wyruszyć do Bułykowa i poddać się jego podbojowi.”

- New York Times Book Review

„Kłaniając się drzemiącym bóstwom Neila Gaimana, dwulicowym politycznym intrygantom Ursuli K. Le Guin oraz zawiłym światom Chiny Miéville'a, „Miasto schodów” to wciągająca lektura i skłaniającą do przemyśleń opowieść, która utwierdza autora na pozycji jednego z najbardziej ekscytujących talentów gatunku.”

- SciFi Now

KTOŚ JESZCZE GORSZY

– W takim razie uważam, że należy zapytać o intencje – mówi Vasilij Yarosław. – Zdaję sobie sprawę, że sąd może się ze mną nie zgadzać – ten sąd podejmował dotąd decyzje z myślą raczej o efektach, niż intencjach – ale nie można przecież ukarać uczciwego, drobnego przedsiębiorcy tak wysoką grzywną z powodu niezamierzonych zniszczeń, prawda? Szczególnie gdy dotyczą one, cóż, dość abstrakcyjnych zagadnień?

Kaszel niesie się po sali sądowej, grzebiąc brzemienną ciszę. Za oknem cienie sunących chmur ścigają się po murach Bułykowa.

Pani gubernator Turyin Mulaghesh tłumi westchnienie i spogląda na zegarek. Jeśli będzie gadać jeszcze przez sześć minut, myśli, będziemy mieli nowy rekord.

– Wysłuchaliście zeznań moich przyjaciół, – mówi Yarosław – moich sąsiadów, pracowników, rodziny, moich... moich bankierów. Ludzi, którzy mnie dobrze znają, którzy nie mają powodów, by kłamać. Raz po raz powtarzają, że to tylko niefortunny zbieg okoliczności!

Mulaghesh spogląda w prawo, wzdłuż sądowej ławy. Oskarżyciel Jindash, którego twarz stanowi podręcznikową ilustację troski, szkicuje na papierze firmowym Ministerstwa Spraw Zagranicznych własną dłoń. Po lewej naczelny dyplomata Troonyi wpatruje się bez zażenowania w hojnie obdarzoną przez naturę dziewczynę siedzącą w pierwszym rzędzie sali rozpraw. Na końcu ławy sądu najwyższego, obok Troonyi'ego, stoi puste krzesło, na którym zwykle zasiada gościnnie profesor Efrem Pangyui, który jednak ostatnio coraz rzadziej pojawia się na postępowaniach sądowych. Chociaż jeśli Mulaghesh miałaby być szczera, to niezmiernie cieszy ją to niestawiennictwo: sama jego obecność na sali sądowej, czy przecież w ogóle w tym cholernym kraju, przysporzyła jej wystarczająco wiele bólu głowy.

– Sąd – Yarosław dwukrotnie uderza w stół – musi się opamiętać!

Muszę znaleźć sobie kogoś, kto przychodziłby w takie miejsca za mnie, myśli Mulaghesh. Pozostaje to jednak tylko pobożnym życzeniem: jest gubernatorem polis Bułykowa, stolicy Kontynentu, więc nadzorowanie wszystkich tego typu spraw, nieważne jak błahych, pozostaje jej obowiązkiem.

– Wszyscy państwo już usłyszeli i muszą zrozumieć, że nigdy nie było moim zamierzeniem, by znak stojący przed moim zakładem wyrażał... właśnie coś takiego!

Yarosław krąży wokół kontrowersyjnego tematu, a przez salę rozpraw przechodzi szmer. Troonyi głaszcze się po brodzie i pochyla do przodu, kiedy dziewczyna w pierwszym rzędzie krzyżuje nogi. Jindash koloruje paznokcie na swoim rysunku. Mulaghesh rzuca okiem na audytorium i diagnozuje przeróżne dolegliwości i choroby: chłopiec o kulach – krzywica,  kobieta ze strupami na twarzy – ospa. Nie jest pewna, co dolega człowiekowi w kącie, ale żywi głęboką nadzieję, że to, czym jest pokryty, to tylko błoto. Yarosława i kilku pozostałych, jako względnie zamożnych Kontynentanów, stać na bieżącą wodę i dzięki temu stanowią dla Mulaghesh przykład pozbawionych brudu tubylców: bladych, o mocnych rysach i ciemnych oczach, a w przypadku mężczyzn udekorowanych przepastnymi, nieokiełznanymi brodami. Mulaghesh i inni Sajpurzy to ich całkowite przeciwieństwo – są niscy, szczupli i ciemnoskórzy, o nieco wydłużonych nosach i wąskich podbródkach. I, jak potwierdza niedorzeczny płaszcz z niedźwiedziej skóry Troonyi'ego, o wiele lepiej przystosowani raczej do ciepłego klimatu Sajpuru, leżącego daleko za Morzami Południowymi.

Do pewnego stopnia – choć mgliście – Mulaghesh jest w stanie zrozumieć brak zainteresowania ze strony Troonyi'ego i Jindasha: Kontynent pozostaje zdecydowanie, buńczucznie i uparcie zacofany, co czasami sprawia, że można zapomnieć o wielu niepokojących powodach, dla których Sajpur w ogóle zawraca sobie głowę okupowaniem tak żałosnego narodu (ale czy możemy naprawdę nazywać się okupantami, myśli Mulaghesh, skoro jesteśmy tu od siedemdziesięciu pięciu lat? Kiedy staniemy się miejscowi?). Gdyby Mulaghesh miała w tej chwili oddać komuś z sali rozpraw pieniądze i powiedzieć: „proszę, kup sobie za to lekarstwa i świeżą wodę”, wszystko wskazuje na to, że Kontynentanie prędzej napluliby jej na dłoń, niż przyjęli choćby jednego czerwonego centa.

Mulaghesh rozumie, dlaczego Kontynentanie mają pretensje do Sajpurów. Choć teraz może i wyglądają jak nędzarze i żebracy, to jednak ludzie ci byli niegdyś najpotężniejsi i nagroźniejsi na świecie. Oczywiście o tym nie zapomnieli, przychodzi na myśl Mulaghesh, gdy widzi, jak jeden z nich wpatruje się w nią z niczym niezmąconą wściekłością. Stąd też tak bardzo nas nienawidzą...

Yarosław zbiera się na odwagę.

No to jedziemy, myśli Mulaghesh.

– Nigdy nie było moim zamierzeniem – mówi wyraźnie mężczyzna – by mój znak odnosił się do któregokolwiek z Bóstw, by w jakikolwiek sposób nawiązywał do niebios czy jakiegokolwiek boga!

Sala rozpraw wypełnia się szeptami, które przechodzą w ciche buczenie. Dramatyczny charakter tego twierdzenia nie robi na Mulaghesh ani pozostałych Sajpurach żadnego wrażenia.

– Skąd mają wiedzieć – mruczy Jindash – że tak wygląda każdy proces dotyczący Regulacji Międzynarodowych?

– Cicho – upomina go szeptem Mulaghesh.

Fakt powszechnego naruszania prawa dodaje Yarosławowi śmiałości.

– Tak, ja... Nigdy nie było moim zamierzeniem hołdowanie jakiemukolwiek Bóstwu! Nic o nich nie wiem, nawet czym lub kim byli...

Mulaghesh ledwo powstrzymuje się przed wywróceniem oczami. Każdy Kontynentanin coś wie o Bóstwach: zaprzeczanie temu to jak dziwienie się na wieść, że deszcz jest mokry.

– ... i dlatego nie mogłem wiedzieć, że znak, który postawiłem na zewnątrz mojego sklepu z kapeluszami, przypadkowo przypomina pieczęć jednego z Bóstw!

Przerwa. Mulaghesh spogląda w górę, uświadamiając sobie, że Yarosław przestał mówić.

– Czy skończył pan, panie Yarosław? – pyta.

Ten się waha.

– Tak? Tak. Tak, tak mi się wydaje. Tak.

– Dziękuję. Może pan wrócić na miejsce.

Oskarżyciel Jidash wstaje, zabiera głos i przedstawia wielkie zdjęcie znaku, na którym wymalowano słowa: KAPELUSZE YAROSŁAWA. Pod literami znajduje się spory symbol – prosta linia zakończona skierowanym w dół zawijasem, który został lekko zmodyfikowany, by wyglądać na zarys ronda kapelusza.

Jindash obraca się na pięcie, by zwrócić się twarzą do audytorium.

– Czy to pański znak, panie Yarosław? – Jindash błędnie wymawia jego nazwisko. Mulaghesh nie jest w stanie stwierdzić, na ile było to zamierzone: nazwiska Kontynentanów do tego stopnia roją się od -sławów, -iliów, -uliów i całej reszty, że lawirowanie pośród nich jest prawie niemożliwe dla kogoś, kto – w przeciwieństwie do Mulaghesh – nie mieszka tu przynajmniej od dekady.

– T-tak – odpowiada Jarosław.

– Dziękuję. – Jindash wymachuje zdjęciem przed sędziami, audytorium, wszystkimi obecnymi. – Niech sąd zważy, że pan Yarosław rozpoznał ten znak – tak, ten właśnie znak – jako swój.

ND Troonyi kiwa głową, jakby zdążył już wnikliwie zgłębić całą sprawę. Audytorium Kontynentanów mruczy z zaniepokojenia. Jindash podchodzi do swej aktówki niczym iluzjonista przed zaprezentowaniem magicznej sztuczki – Ależ wnerwia mnie, myśli Mulaghesh, że przysłali do Bułykowa tego pozerskiego zasrańca – i przedstawia dużą rycinę z podobnym symbolem: zakończoną zawijasem prostą linę. Ale w tym przypadku symbol został stworzony tak, by wyglądał na wykonany z gęstych, splecionych winorośli – zawijas został nawet udekorowany małymi listkami.

Audytorium wzdycha w odpowiedzi na ukazany znak. Niektórzy ewidentnie pragną wykonać święte gesty, ale powstrzymują się, gdy tylko przypominają sobie, gdzie się znajdują. Nawet Yarosław się wzdryga.

Troonyi prycha.

– Doprawdy nic nie wie o Bóstwach...

– Gdyby był tu szanowny dr Efrem Pangyui – Jindash gestem wskazuje puste krzesło przy Troonyim – nie mam wątpliwości, że szybko zidentyfikowałby to jako świętą pieczęć Bóstwa... Proszę wybaczyć, zmarłego Bóstwa...

Publiczność mruczy z oburzenia; Mulaghesh notuje w pamięci, by nagrodzić arogancję Jindasha wysłaniem go w miejsce zimne, niegościnne i pełne szczurów.

– ... znanego jako Ahanas – kończy Jindash. Owa pieczęć miała według Kontynentanów jakoby zwiększać płodność, dorodność oraz siły witalne. Dla modysty oznaczałoby to, jakkolwiek w drugorzędnym stopniu, że wyrabiane przez niego kapelusze nadają wspomniane cechy tym, którzy je noszą. Chociaż pan Yarosław może protestować, usłyszeliśmy od jego finansistów, że zyski zdecydowanie wzrosły właśnie po postawieniu przed nieruchomością tego znaku! W istocie, kwartalny dochód pana Yarosława wzrósł o dwadzieścia trzy procent. – Jindash odkłada rycinę i  pokazuje odpowiednio dwa i trzy palce. – Dwadzieścia. Trzy. Procent.

– A niech mnie – mówi Troonyi.

Zażenowana Mulaghesh zakrywa oczy.

– Jak... – zaczyna Yarosław.

– Przepraszam, panie Yarosław – mówi Jindash. – Ale teraz mówię ja. Dziękuję. Zamierzam kontynuować. Regulacje Międzynarodowe uchwalone przez sajpurski parlament w roku tysiąc sześćset pięćdziesiątym zakazują na całym Kontynencie publicznego uznawania istnienia Bóstw w jakikolwiek sposób. Nikomu nie wolno już szeptać ich imion i następnie padać na kolana na ulicy i wznosić modły. Jakiekolwiek uznanie istnienia Bóstwa stanowi naruszenie Regulacji Międzynarodowych i tym samym wiąże się z karą. Wyraźna korzyść finansowa wskazuje, że pan Yarosław celowo umieścił ten znak oraz był świadom...

– Kłamstwo! – krzyczy Yarosław.

– ... jego boskiej natury. Nieistotne jest, że pieczęć odnosi się do Bóstwa, które już nie żyje i sama w sobie nie mogła nikogo niczym obdarzyć. Za uznanie istnienia Bóstwa sąd wymierza panu Yarosławowi oficjalną karę w wysokości – Jindash spogląda w notatki – piętnastu tysięcy drekli.

Audytorium wierci się i mruczy, aż dźwięk przechodzi w niski ryk.

– Nie może pan... Nie możecie... – bełkocze Yarosław.

Jindash wraca na swoje miejsce. Obdarza Mulaghesh wyniosłym uśmiechem; Mulaghesh poważnie rozważa uderzenie go pięścią.

Chciałaby w jakiś sposób pominąć całą tę pompę i widowiskowość. Sprawy dotyczące Regulacji Międzynarodowych zwykle trafiają do sądu co jakieś pięć miesięcy; zdecydowana większość wszystkich naruszeń rozwiązywana jest poza sądem, pomiędzy biurem Mulaghesh a obrońcą. Bardzo, bardzo rzadko ktokolwiek czuje się na tyle pewny siebie i swojej sprawy, żeby pójść z nią do sądu; a gdy już do tego dochodzi, zawsze jest to niedorzeczne, pełne dramatyzmu wydarzenie.

Mulaghesh rozgląda się po pełnej sali rozpraw; ludzie nawet stoją z tyłu, jakby ten nudny miejski proces był jednym wielkim przedstawieniem. Dociera jednak do niej, że oni nie przyszli tu oglądać procesu. Spogląda wzdłuż ławy sądowej na puste krzesło doktora Efrema Pangyui'a. Przyszli zobaczyć człowieka, który sprawił mi tyle kłopotów...

Gdy sprawa dotycząca Regulacji Międzynarodowych trafia jednak do sądu, prawie zawsze zapada wyrok skazujący. W istocie Mulaghesh wydaje się, że przez dwie dekady na stanowisku gubernator polis uniewinniła tylko troje ludzi. Skazujemy prawie każdego, myśli, ponieważ prawo każe nam wnosić przeciwko nim oskarżenia za to, że żyją po swojemu.

Odchrząkuje.

– Oskarżyciel zakończył wystąpienie. Panie Yarosław, może pan spróbować oddalić te zarzuty.

– Ale... Ale to nie fair! – skarży się Yarosław. – Dlaczego wy możecie mówić o naszych pieczęciach, naszych świętych znakach, ale my już nie?

– Siedziba gubernator polis – Jindash wskazuje gestem ściany – formalnie należy do Sajpuru. Nie obejmuje nas tu jurysdykcja Regulacji Międzynarodowych, które dotyczą wyłącznie Kontynentu.

– To... To niedorzeczne! Nie, nie tylko niedorzeczne, to... heretyckie! – Yarosław wstaje.

Na sali rozpraw jest cicho jak makiem zasiał. Wszyscy wpatrują się w Yarosława.

No, świetnie, myśli Mulaghesh. Mamy kolejny protest.

– Nie macie prawa nam tego robić – ciągnie Yarosław. – Ogołacacie nasze budynki ze świętej sztuki, łupicie i plądrujecie nasze biblioteki, aresztujecie ludzi za samo wspomnienie imienia...

– Nie jesteśmy tu, by dyskutować o prawie czy historii – upomina go Jindash.

– Ależ jesteśmy! Regulacje Międzynarodowe odmawiają nam naszej historii! Ja... Nigdy nie widziałem znaku, który mi pokazaliście, znaku... znaku...

– Waszego Bóstwa – mówi Jindash. – Ahanas.

Mulaghesh widzi jak dwóch Ojców Miasta Bułykowa – tutejszej wersji wybieranych radnych – wpatruje się w Jindasha z lodowatą wściekłością.

– Tak! – kontynuuje Yarosław. – Nigdy nie zezwolono mi na coś takiego. A przecież była naszym bóstwem! Naszym!

Audytorium spogląda do tyłu na strażników sądowych, spodziewając się, że dopadną i powalą Yarosława na miejscu.

– To chyba nie do końca próba oddalenia zarzutów, prawda? – zauważa Troonyi.

– A ty... pozwoliłaś temu człowiekowi – Jarosław wskazuje palcem puste miejsce doktora Efrema Pangyui'a – przybyć do naszego kraju i przeczytać wszystkie nasze historie, wszystkie nasze opowieści, wszystkie nasze legendy, których my sami nie znamy! Których nie pozwala się nam znać!

Mulaghesh wykrzywia twarz w grymasie. Spodziewała się tego. Jest wyczulona na fakt, że w globalna hegemonia Sajpuru to zaledwie ostatnie minuty historii świata. Przez setki lat, przed Wielką Wojną, Sajpur stanowił kolonię Kontynentu – oczywiście ustanowioną i wymuszoną przez Bóstwa– i w Bułykowie mało kto o tym zapomniał. Inaczej dlaczego Ojcowie Miasta określaliby obecny układ, oczywiście nieoficjalnie, jako: „władcy służą służącym”?

Zignorowanie tych niepokojów było ze strony Ministerstwa Spraw Zagranicznych pokazem ogromnego zaniedbania i głupoty, podobnie jak pozwolenie na przybycie do Bułykowa szanownego doktora Pangyui'a, by zbadał historię Kontynentu; historię, której zgodnie z prawem nie mogą uczyć się sami Kontynentanie. Mulaghesh ostrzegała Ministerstwo, że spowoduje to w Bułykowie zamęt. Zgodnie z jej przewidywaniami, czas jaki doktor Pangyui spędził w tym mieście nie przyczynił się do podtrzymania wizerunku misji pokoju i zrozumienia, z jaką rzekomo przybył doktor: Mulaghesh musiała poradzić sobie z protestami, groźbami i jednym przypadkiem napaści – gdy ktoś rzucił kamieniem w doktora Pangyui'a, ale zamiast tego przypadkowo trafił w podbródek policjanta.

– Ten człowiek – mówi Yarosław, wciąż wskazując puste krzesło – stanowi obelgę dla Bułykowa i całego Kontynentu! Ten człowiek jest... stanowi przejaw wielkiej pogardy, jaką żywi do Kontynentu cały Sajpur!

– No teraz to chyba pan trochę przesadził – stwierdza Troonyi.

– Pozwala mu się czytać coś, czego nie mogą czytać inni! – mówi Yarosław. – Pozwala mu się czytać zapiski naszych przodków!

– Pozwala mu na to – przerywa mu Jindash – Ministerstwo Spraw Zagranicznych. Jego zadanie ma charakter dyplomatyczny. Ta kwestia nie jest częścią tego proc...

– Tylko dlatego, że wygraliście Wojnę, nie znaczy, że możecie robić, co wam się podoba! – protestuje Yarosław. – A to, że my przegraliśmy, nie znaczy, że wy możecie pozbawiać nas naszych wartości!

– Nagadaj im, Vasilij! – krzyczy ktoś z tyłu sali.

Mulaghesh uderza sędziowskim młotkiem; natychmiast zapada cisza.

– Panie Yarosław, czy miałabym rację, sądząc – mówi ze znużeniem – że zakończył pan oddalać zarzuty?

– Ja... nie uznaję tego sądu za legalny! – odpiera ochryple.

– Przyjęto do wiadomości. Pański werdykt, Naczelny Dyplomato Troonyi?

– Och, winny – oznajmia Troonyi. – Bardzo winny. Niewiarygodnie winny.

Spojrzenia wszystkich wędrują w kierunku Mulaghesh. Yarosław kręci głową, bezgłośnie powtarzając „nie”.

Muszę zapalić, myśli Mulaghesh.

– Panie Yarosław – oznajmia. – Jeśli nie kwestionowałby pan prawdziwości tego naruszenia, pańska kara byłaby znacznie łagodniejsza. Jednakże, wbrew zaleceniom sądu – i wbrew moim osobistym radom – zdecydował pan się na proces. Ufam, że rozumie pan, iż zebrane przeciwko panu dowody wielce pana obciążają. I tak jak powiedział oskarżyciel Jindash, nie zebraliśmy się tu, żeby debatować o historii: my jedynie zajmujemy się jej skutkami. W zaistniałej sytuacji niestety jestem zmuszona...

Drzwi sali rozpraw otwierają się z hukiem. Siedemdziesiąt dwie głowy obracają się równocześnie.

W drzwiach staje niski sajpurski urzędnik. Wygląda na zdenerwowanego. Mulaghesh go rozpoznaje: Pitry jakiśtam, z ambasady – jeden ze sługusów Troonyi'ego.

Pitry przełyka ślinę i rusza chwiejnym krokiem wzdłuż przejścia w stronę ławy sądowej ławy.

– Tak, słucham? – pyta Mulaghesh. – Co jest powodem tego wtargnięcia?

Pitry wyciąga rękę, w której trzyma napisaną na kartce wiadomość. Mulaghesh odbiera ją, rozkłada i czyta:

CIAŁO EFREMA PANGYUI'A ODNALEZIONO W JEGO BIURZE NA TERENIE UNIWERSYTETU BUŁYKOWSKIEGO. PODEJRZEWA SIĘ MORDERSTWO.

Mulaghesh podnosi wzrok i dociera do niej, że wszyscy na nią patrzą.

Ten cały cholerny proces jeszcze bardziej stracił teraz na znaczeniu, myśli.

Odchrząkuje.

– Panie Jarosław... W świetle ostatnich wydarzeń jestem zmuszona zrewidować rangę pańskiej sprawy.

– Co? – pytają równocześnie Jindash i Troonyi.

– Co? – Yarosław marszczy czoło.

– Panie Yarosław, czy powiedziałby pan, że czegoś się pan nauczył? – pyta Mulaghesh.

Dwóch Kontynentanów wchodzi przez drzwi sali rozpraw. Odnajdują wśród publiczności znajomych i szepcą im coś do uszu. Wkrótce wieści roznoszą się po całej sali.

– Zamordowany? – powtarza ktoś głośno.

– Czegoś... nauczył? – pyta Jarosław.

– Panie Yarosław, mówiąc bez ogródek – obwieszcza Mulagshesh – czy w przyszłości ma pan zamiar popełnić podobne głupstwo, jakim jest wystawienie na widok publiczny czegoś, co ewidentnie jest pieczęcią jednego z Bóstw? W celu zwiększenia sprzedaży?

– Co pani wyprawia? – pyta Jindash. Mulaghesh podaje mu wiadomość. Ten ogląda ją i blednie.

– Och, nie... Na wszystkie morza...

– Pobity na śmierć! – rzuca ktoś z publiczności.

Cały Bułyków już wie, myśli Mulaghesh.

– Ja... Nie – odpowiada Yarosław. – Nie, ja... Nie mam zamiaru?

Troonyi również przeczytał już wiadomość. Zaparło mu dech i wpatruje się teraz w puste krzesło doktora Pangyui'a, jakby spodziewał się tam właśnie ujrzeć jego martwe ciało.

– Dobra odpowiedź – orzeka Mulaghesh. Uderza młotkiem. – W takim razie, na mocy nadanej mi władzy, oddalam opinię szacownego ND Troonyi'ego i zamykam tę sprawę. Jest pan wolny.

– Wolny? Naprawdę? – dopytuje Yarosław.

– Tak – odpowiada Mulaghesh. – I radziłabym skorzystać z tej wolności z całym należnym pośpiechem.

Audytorium przeszło już do krzyków.

– Nie żyje! – ryczy jakiś głos. – Naprawdę nie żyje! Zwycięstwo, wspaniałe zwycięstwo!

Jindash osuwa się na krześle, jakby ktoś wyciągnął mu kręgosłup.

– Co teraz zrobimy? – pyta Troonyi.

– Nie. Nie! Kogo przyślą tym razem? – krzyczy ktoś z publiczności.

– Kogo to obchodzi? – odpowiada ktoś inny.

– Nie widzicie? – odpowiada pierwszy. – Znów nas najadą i będą okupować! Teraz przyślą kogoś jeszcze gorszego!

Mulaghesh odkłada młotek na bok i z wdzięcznością zapala cygaretkę.